Выбрать главу

Diabeł pakował swoją największą walizkę.

Długą chwilę stałam, przyglądając mu się w milczeniu, zanim wreszcie odwrócił się po coś i jego oczy padły na mnie. Ten niepoj ęcie opanowany człowiek drgnął, znieruchomiał i przez moment wyglądał tak, jakby zobaczył upiora. Nie zdziwiło mnie to, byłam pewna, że w Palmirach czekała zasadzka i że on o niej wiedział. Rzeczywiście, doszłam do stanu, w którym nie dziwiło mnie już nic.

- Widzę, że się istotnie nareszcie wyprowadzasz? - powiedziałam z uprzejmym zainteresowaniem.

- Przecież tak sobie życzyłaś - odparł spokojnie, odzyskując panowanie nad sobą.

- Wzrusza mnie ta skwapliwość w spełnianiu moich życzeń - oświadczyłam.

Zgodnie z planem obejrzałam mieszkanie, zajrzałam do pokoju dzieci, zajrzałam do

szafy, stwierdziłam, że poza nami nie ma nikogo i zamknęłam drzwi na łańcuch.

- Pozwolisz, że część rzeczy jeszcze zostawię - powiedział Diabeł chłodno. - Trudno mi wszystko zabrać od razu. Zgłoszę się po nie za kilka dni.

- Rób, jak chcesz, bylebyś stąd poszedł - odparłam obojętnie.

Było mi wszystko jedno, co zrobi z rzeczami, ostatecznie rzeczy nie gryzą. Czekałam w napięciu, żeby wreszcie oddał swój klucz i zszedł mi z oczu. Jego obecność wywoływała we mnie wzburzenie nie do opisania, odczuwałam ją jak wieczną groźbę, jak śmiertelne niebezpieczeństwo, wiszące nad głową. Nie byłam mu już do niczego potrzebna, przeciwnie, byłam wręcz szkodliwa. Jego wplątanie się w aferę przez związek z Madelaine sprawiało, że usunięcie mnie z tego padołu leżało już teraz w jego interesach. O nim też za dużo mogłam powiedzieć. Zrozumiałam nagle bardzo dokładnie, jak czułabym się w towarzystwie szefa, gdybym w przypływie zaćmienia umysłowego zdradziła tajemnicę.

Straszliwa, nieubłagana bezwzględność tych wszystkich ludzi, z nim włącznie, przeraziła mnie. Nalałam sobie herbaty, usiadłam w kącie na fotelu, nóż sprężynowy położyłam pod ręką i postanowiłam ratować życie. Przesadziłam z ryzykanctwem. Rola przynęty okazała się zbyt niebezpieczna i chyba do niej nie dorosłam.

- Zostawcie w spokoju te Rodopy - powiedziałam znienacka. - Zełgałam.

Gdybym z ogłuszającym grzmotem zionęła z pyska piekielnym ogniem, nie wstrząsnęłabym nim bardziej. Nigdy w życiu nie widziałam go w takim stanie. Poderwał się znad zamykanej walizki i stał, patrząc na mnie wzrokiem pełnym zdumionej zgrozy, zaskoczenia, nienawiści, z twarzą niepoj ęcie pobladłą. Nie rozumiałam, co się stało. Mógł, oczywiście, być zaskoczony, ale dlaczego do tego stopnia?!

- Robisz ze mnie idiotę? - spytał nieswoim głosem.

Ruszył w moim kierunku i nagle doznałam wrażenia że mnie za chwilę udusi. Z metalicznym szczękiem nóż sprężynowy sam mi się otworzył. Diabeł wrósł w podłogę.

- Nie podejdziesz do mnie - powiedziałam, nie zważając na sens tego, co mówię, i czując, jak czerwona mgła zasłania mi oczy. - Radzę ci, trzymaj się z daleka. Sam wiesz, że ci radzę dobrze.

W tym momencie zadzwonił telefon. Nie ruszył się ani on, ani ja. Telefon dzwonił jak wściekły i Diabeł opanował się pierwszy.

- Wariatka - powiedział, wzruszając ramionami. Odwrócił się i podniósł słuchawkę.

- Do ciebie - oświadczył po chwili.

- Cha, cha - odparłam drwiąco, zdecydowana nie ruszyć się z bezpiecznej fortecy, jaką stanowił fotel w kącie i nóż.

- Przestań się zachowywać jak kretynka. Pułkownik Jedlina do ciebie. Wzruszyłam ramionami.

- Powiedz mu, że nie podejdę nawet, gdyby dzwonił Duch Święty.

Z szyderczą wzgardą słuchałam, jak Diabeł przekonywał rozmówcę, iż brak kontaktu ze mną wywołany jest wyłącznie moim niedorzecznym uporem. Rozmówca nie ustępował.

- Mówi, że chce się tylko przekonać, że żyjesz - powiedział z irytacją, znów wyciągając ku mnie słuchawkę.

Straciłam do nich cierpliwość.

- Odczep się!!! - wrzasnęłam okropnie. - Nie jego interes, czy żyję!!! Niech się wypcha!!!

- Trudno. - powiedział Diabeł do słuchawki. - A, słyszał pan? Proszę bardzo, do widzenia.

Nie patrząc na mnie wrócił do zamykania walizki. Przez chwilę panowało milczenie.

- Co to za dowcipy z tymi Ropodami? - spytał, dociągając paski i nadal omijając mnie wzrokiem. - Kłamiesz, oczywiście.

- Kłamię - przyświadczyłam.

Teraz wreszcie spojrzał.

- Kłamiesz - powtórzył. - Teraz kłamiesz. Chcesz znów wprowadzić jakieś zamieszanie, nie rozumiem dlaczego.

- Żeby ci unaocznić, jak przyjemnie jest żyć w niepewności. Uprawiałeś tę politykę od lat. Poczuj ją teraz na sobie.

- Postanowiłaś się na mnie mścić?

Pozwoliłam sobie zademonstrować niewinne zdziwienie.

- A cóż to ma wspólnego z zemstą? Jeśli zełgałam o Rodopach, to przecież ja wychodzę na wariatkę, a nie ty. Co to ma do rzeczy?

Nie odpowiedział, przyglądając mi się z namysłem. Widoczne w nim było jakieś rozpaczliwe napięcie. Udało mi się przyprawić go o rozterkę.

- Chcesz powiedzieć, że teraz mówisz prawdę? A przedtem zełgałaś? To nie było to, co on powiedział?

- A co, myślałeś, że zwariowałam zupełnie? Jasne, że to nie było to. O tyle nie zełgałam, że on istotnie wymienił liczby, dotyczące odległości i że bez tej mapy nikt tam nie trafi. Resztę wymyśliłam na poczekaniu. Rodopy, jak dla mnie, możecie sobie przeszukać kamień po kamieniu, znajdziecie pewno kozie łajno.

- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał cicho i pomyślałam sobie, że chyba nigdy w życiu nie był taki wściekły.

- Dobrze wiesz dlaczego - odparłam zimno. - Zasadniczym błędem twojego życia było przekonanie o moim trwałym zidioceniu.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- To nie rozum. Nie ma przepisu, że wszystko trzeba rozumieć.

Siedziałam skulona w fotelu, z otwartym nożem sprężynowym w garści i zastanawiałam się, czy całą resztę życia będę zmuszona spędzić w tej pozycji. Poruszony do głębi Diabeł najwyraźniej w świecie rozmyślał tylko o tym, jak ze mnie wydrzeć prawdę. Z pewnością posłużyłby się pistoletem, gdyby nie to, że stracił go wraz ze zmianą miejsca pracy. Nóż w moich rękach zniechęcał do bezpośrednich kontaktów.

O siódmej wieczorem zaniechał wreszcie wysiłków, zostawił walizkę i bez słowa wyjaśnienia opuścił mieszkanie. Zlazłam z fotela, założyłam za nim łańcuch i poprzysięgłam sobie nie wpuścić go na powrót.

O ósmej zadzwonił telefon. Zawahałam się, uznałam, że w zabójstwo przez telefon nie wierzę i podniosłam słuchawkę.

- Dwadzieścia cztery osiemnaście - powiedział pułkownik zirytowanym głosem. - Rany boskie, co pani wyprawia?

- Dziękuję panu za opiekę - odparłam zjadliwie. - Normalny człowiek już by pewno nie żył. Więcej się narwać nie dam.

- Nic nie rozumiem, o czym pani mówi?! Niechże pani przestanie z tą swoją manią prześladowczą! Niech pani zaraz do mnie przyjeżdża, tu jest facet z Interpolu.

- Kto, znów ten łysy knur?

Pułkownik jakby się zawahał.

- No, jeśli pani koniecznie chce go tak nazywać. Miała pani być o siódmej. Czekamy na panią od godziny!

- W Palmirach też pan na mnie czekał? - spytałam złowieszczo.

- W j akich Palmirach?

- Na cmentarzu. Nawet dobre miejsce. Po jakiego diabła kazał mi pan jechać do Palmir? Za co pan mnie ma, za kretynkę? Teraz jest wieczór, ale ja poczekam. Do jutra rana nikt tu nie wejdzie, a jutro, może pan być dziwnie spokojny, zrobię piekło na całe miasto. Zawiadomię pańskich kolegów i zwierzchników, zawiadomię kontrwywiad, straż pożarną i prasę. Już mi nikt po cichu łba nie ukręci, jeśli zginę, to z dużym hukiem!