Выбрать главу

- Dwadzieścia cztery osiemnaście - powiedział jakiś facet. - Proszę pani, pułkownik koniecznie prosi, żeby pani przyszła. Przyjechał nowy gość z Interpolu. Pułkownik kazał powiedzieć, że prawdziwy. Teraz są na mieście, ale za godzinę będą na panią czekali w Grandzie.

- Chała - odparłam nieżyczliwie.

- Proszę?

- Chała. Mogą czekać do sądnego dnia. Mówiłam, że stąd nie wyjdę!

Po dziesięciu minutach znów zadzwonił.

- Dwadzieścia cztery osiemnaście, pułkownik mówi, że może przyjadą do pani?.

- Jak chcą rozmawiać na schodach, to proszę bardzo. Do domu nikogo nie wpuszczę.

- No to niech pani przyjedzie. Dostanie pani eskortę.

- Wypchajcie się eskortą.

W stanie skrajnego zniecierpliwienia czekałam na wiadomość od Alicji. Byłam zdecydowana nie wierzyć nikomu, dopóki nie uzyskam dowodu, że ten ktoś przybywa od niej. Furia kotłowała się we mnie jak lawa w czynnym wulkanie.

Po pół godzinie ktoś zadzwonił do drzwi. Wzięłam do ręki tłuczek do mięsa, zdecydowana trzasnąć go nim przez szparę na pierwszy podejrzany gest i obwiązałam sobie twarz gazą z kłębem waty. Brak konkretnego znaku od Alicji utwierdzał mnie w przekonaniu, że gang zdobywa się na nadludzkie wysiłki, aby zwabić mnie w pułapkę. Być może uważają, że nadchodzi ostatnia chwila i idą już na całego.

Za drzwiami stał obcy mi facet.

- Czego? - spytałam niewyraźnie, bo kłąb waty dość porządnie mnie zagłuszał.

- Od pułkownika Jedliny - powiedział, patrząc na mnie dziwnie. - Dwadzieścia cztery osiemnaście. Mam pani towarzyszyć.

- Niech pan sobie znajdzie inne towarzystwo. Jak tu stanie na schodach pułk wojska w pełnym umundurowaniu, to może wyjdę, inaczej nie. I to jeszcze musi być z nimi Cyrankiewicz, bo tylko jego na pewno znam z twarzy. Jazda w Rodopy! Cześć!

Zamknęłam drzwi, zanim zdążył odpowiedzieć. Po paru minutach znów zaczęły się targi przez telefon. Domagano się ode mnie wyboru jednej z dwóch możliwości. Albo pułkownik przyjedzie do mnie, albo ja do pułkownika. Wizytę u siebie z miejsca wykluczyłam. Ten nieszczęsny, oszukiwany człowiek nie zabierze przecież ze sobą całego swojego personelu, przyjedzie z jednym albo dwoma bandziorami, nie będzie niczego podejrzewał, wykończą i jego, i mnie. Z dwojga złego lepiej już jechać do niego, ale przecież nie do Grandu!.

Wreszcie odezwał się sam pułkownik.

- Wszystko rozumiem, ale przecież to nie może trwać wiecznie - powiedział ugodowo. - Podobno nie chce pani nas wpuścić do siebie. Nie chce pani przyjechać do tego Grandu. To co, u diabła, pani proponuje?

- Siłą też się wywlec nie dam - uzupełniłam. - Jest pan pewien, że on jest prawdziwy?

- Obaj są prawdziwi!

Straciłam cierpliwość. Dosyć tego.

- Mogę zaryzykować przyjazd, ale tylko do Komendy i to po uprzednim telefonie do pana. Już się raz pod pana podszyli. Teraz sama zadzwonię. Zakładam, że książka telefoniczna nie została sfałszowana przed dwoma laty w przewidywaniu obecnych wydarzeń i numer już mam. Ale zawiadamiam pana, że każdego faceta, który spróbuje się do mnie zbliżyć na ulicy, leję w łeb bez uprzedzenia. Żeby potem nie było pretensji.

- Dobra, niech pani leje. Za piętnaście minut jestem w Komendzie, niech pani dzwoni i przyjeżdża. Ale już bez żartów, sprawa zrobiła się pilna!

Przeczekałam piętnaście minut i zadzwoniłam do Komendy. Centrala połączyła mnie bez oporów. Po kilku sygnałach odezwał się nieco zdyszany głos pułkownika.

- Ja się zatchnę przez panią, biegiem leciałem po schodach! Ma pani w projekcie jeszcze jakieś ćwiczenia gimnastyczne dla mnie?

- Nie wiem. Spróbuję przyjechać.

- Pod pani domem jest dwóch moich ludzi. Ich niech pani nie leje. Zresztą mają polecenie służbowe nie zbliżać się zanadto. Czekam.

Było już ciemno. Na klatce schodowej paliło się światło. Z nożem sprężynowym w jednej ręce, a tłuczkiem do mięsa w drugiej ostrożnie opuściłam mieszkanie, pierwszy raz po trzech dniach niewoli. Zamknięcie drzwi w pełnym uzbrojeniu było nieco kłopotliwe, ale jakoś mi się udało. Zeszłam na dół. Zaczęłam się zastanawiać, jakim sposobem wyłączę urządzenie alarmowe bez wypuszczania z rąk noża i tłuczka, bo na domiar złego przeszkadzała mi przewieszona przez rękę torebka.

Przełożyłam broń do lewej ręki, prawą sięgnęłam pod tylny błotnik i oczywiście dotknęłam kluczykiem karoserii. Na krótką chwilę wybuchło przenikliwe wycie, sama się nim przeraziłam, pomacałam już bez ostrożności i wyłączyłam. Wycie umilkło. Rozejrzałam się dookoła. Po drugiej stronie ulicy przyglądali mi się z nadzwyczajnym zainteresowaniem dwaj faceci, słabo widoczni w świetle latarni obok zreperowanej już syreny. Spojrzałam na nich na wszelki wypadek wrogo, wsiadłam, położyłam sobie tłuczek w poprzek na kolanach i ruszyłam.

W trzy sekundy potem ruszyła za mną syrena. Wzruszyłam ramionami do siebie i docisnęłam lekko gaz, patrząc w lusterko i oczekując gwałtownego wzrostu odległości pomiędzy mną a nimi. Nic takiego nie nastąpiło, niezrozumiałym sposobem syrena trzymała się za mną.

Nie pojmując zjawiska sprawdziłam ręczny hamulec, czy przypadkiem nie jest zaciągnięty. Znów spojrzałam w lusterko i nagle kątem oka dostrzegłam, że tuż przede mną coś runęło na jezdnię.

Nie było siły, przejechałam to coś. Samochód lekko podskoczył.

Myśl, że to człowiek, sprawiła, że zrobiłam się nieprzytomna. Nigdy w życiu nie przejechałam człowieka! Przejechałam kiedyś kurę i już wtedy zdenerwowałam się okropnie. Teraz przestałam działać na rozum, wszystkie czynności stały się odruchowe!

Wyhamowałam na pięciu metrach, zatrzymując się w poślizgu na skos pośrodku idącej pod górę jezdni. Zostawiłam na pierwszym biegu, nie wiedząc nawet, kiedy zdążyłam go wrzucić. Wyszarpnęłam kluczyki ze stacyjki, wypadłam z samochodu, łapiąc w locie staczający mi się z kolan tłuczek do mięsa i runęłam w kierunku przejechanego czegoś. Potknęłam się i padając na kolana jeszcze wyrżnęłam to tłuczkiem!

Gdyby to istotnie był człowiek, to chybabym się potem zabiła! Ale to nie był człowiek. To był kłąb szmat, w środku którego tkwiła starannie owinięta deska. W świetle latarni dało się to stwierdzić od pierwszego rzutu oka.

Poczułam, jak mi się robi słabo i w ogóle jakoś dziwnie niedobrze. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca i klęczałam bez sił nad upiornym przedmiotem. Obok mnie pojawił się nagle jakiś facet, chwycił mnie pod rękę i zaczął ciągnąć do góry.

- Prędzej! - syknął mi w ucho.

Przez moment dałam się wlec w kierunku jaguara, jeszcze ciągle bezwładna, ogłuszona, bez mała w stanie szoku. Nagle dotarło do mojej świadomości to, co widzę. Za kierownicą jaguara ktoś siedział. Facet, wlokący mnie pod ramię, zaczął mi wydobywać kluczyki z zaciśniętych palców. Z zatrzymanej przed kłębem szmat syreny wyskakiwali tamci dwaj.

Nieznośna, otępiająca słabość minęła mi nagle jak ręką odjął i zmieniła się w wybuch szaleństwa. Jednym ruchem wyrwałam mu ramię.

- Won, świnio!!! - wrzasnęłam okropnym głosem i z całej siły trzasnęłam go tłuczkiem. 113

Facet wykonał unik, ale w coś go trafiłam, aż jęknęło. Nie wiedziałam w co i nie interesowałam się tym. Jak rozszalała harpia ruszyłam w stronę tego za kierownicą. Trafiony nie zrezygnował z kontaktów i złapał mnie z tyłu za kołnierz od żakietu. Kołnierz został mu w ręku, bo w tym momencie byłam zdolna rozszarpywać na strzępy pancerne blachy stalowe, a nie tylko zwyczajne tekstylia. Z rozmachem łupnęłam tłuczkiem tego w samochodzie, ale on właśnie skulony wypadł na zewnątrz i trafiłam w siedzenie. Jęknęło jeszcze lepiej. Dwaj faceci z syreny włączyli się do akcji, jeden zaczął się szarpać z trafionym, a drugi usiłował przeszkodzić mi wsiąść.