Выбрать главу

Tym razem usiedliśmy w miejscu, gdzie pasy startowe istniały, ale za to nie było zabudowań. Zabudowania zobaczyłam po chwili, bardzo daleko, prawie na horyzoncie. Oczekiwałam jakichś komplikacji, kontroli paszportowej, celników, czegoś w tym rodzaju, z satysfakcją przewidując melanż, jaki wywoła moja obecność, tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Tuż obok samolotu znalazł się nagle helikopter, górne śmigło powoli mu się kręciło, w imponującym tempie zostałam przetransportowana wraz z całym dobytkiem do nowego środka lokomocji, zdążyłam pomyśleć „rany boskie, upiekę się!” i już znów byliśmy w powietrzu. Organizację to oni mieli sprawną, nie da się ukryć.

Siedziałam przy oknie i znów usiłowałam coś zobaczyć. Lecieliśmy nieco niżej, ale krajobraz pod spodem nic mi nie mówił. Wydedukowałam sobie tylko, nie po krajobrazie oczywiście, ale po słońcu, że wracamy ku morzu.

Konwersacja toczyła się dość niemrawo, z pominięciem zasadniczego tematu. Rozczochrany zainteresował się moją znajomością języków obcych. Bez oporu powiadomiłam go, że najlepiej mówię po polsku, i to prawie od urodzenia, zaprezentowałam swoją, nieco osobliwą znajomość angielskiego, oraz mściwie oświadczyłam, że włoski jest bardzo łatwy i w ogóle romańska grupa językowa przedstawia dla mnie miętę z bubrem. Zacytowałam nawet fragment łacińskich wierszy, których uczyłam się w szkole i które nie wiadomo dlaczego do dziś dnia pamiętam. Zamierzałam zamącić im w głowach i odebrać możliwość porozumiewania się przy mnie jakimś językiem, którego bym zupełnie nie rozumiała. To, że swobodnie i beztrosko mogliby mówić po duńsku, nie przyszło im do łba, bo też istotnie moja gruntowna nieznajomość duńskiego po tak długim pobycie w Danii była nie do pojęcia.

Do tej nieznajomości przyznałam się z całym spokojem, przekonana, że mi nie uwierzą i rzeczywiście, nie uwierzyli. Zaczęło im już brakować języków, więc spytali o niemiecki. Radośnie odparłam, że znam go znakomicie, po czym, poproszona o jakiś dowód na to, popadłam w głębokie zamyślenie.

- Ich habe - powiedziałam. Zastanowiłam się jeszcze dłużej i zakończyłam z triumfem: -Donnerwetter!

Towarzystwo w helikopterze dostało napadu wesołości i tak sobie lecieliśmy dalej miło i przyjemnie.

Miałam nadzieję, że udało mi się pobudzić ich do logicznego myślenia. Logicznie rzecz biorąc bowiem francuski znałam, po włosku od biedy mogłam się dogadać, pamiętałam łacinę, istotnie więc romańskie j ęzyki mogły przedstawić sobą pewne niebezpieczeństwo. Słowiańskie odpadały w przedbiegach. Mój długi pobyt w Danii pozwalał podejrzewać, że skandynawskie chociaż trochę rozumiem, angielski znałam nieco, chociaż widać było, że nie najlepiej i w ogóle jakoś dziwnie i w rezultacie pozostawał im już tylko niemiecki. Chiński, japoński i rozmaite narzecza arabskie są na ogół mało rozpowszechnione, nie brałam więc ich pod uwagę. Jeśli usiłowałam twierdzić, że znam także i niemiecki, to z pewnością tylko po to, żeby oni go nie używali. Rozumowanie było proste i nader logiczne i byłam zdania, że powinni je przeprowadzić. Przyszłość wykazała, że miałam rację.

Cała zaś ta dziwna i skomplikowana kombinacja brała się stąd, że niemiecki miałam opanowany w bardzo osobliwy sposób. Mówić nim nie umiałam, ale rozumiałam prawie wszystko. Przez długi czas Alicja, której, pomimo imponujących talentów językowych, duński szedł jak z kamienia, porozumiewała się z Thorkildem po niemiecku. Spędzając w tym domu całe godziny i uczestnicząc w rozmowach, przypomniałam sobie biernie cały niemiecki, jakiego uczyłam się w szkole, i oprócz tego douczyłam się jeszcze mnóstwo. Zatajanie przede mną rozmaitych wiadomości za pomocą wygłaszania ich po niemiecku stanowiłoby dla mnie samą przyjemność.

Oglądany pod helikopterem teren oceniłam jako dość skaliste pagórki, czasem wyższe, a czasem niższe. Gdzieniegdzie były porośnięte zielenią, a gdzieniegdzie gołe. Okropnie mi zależało na tym, żeby dopasować rzeczywistość do mapy i wreszcie dowiedzieć się, gdzie jestem, bez konieczności wypytywania o to moich prześladowców, którzy przecież mogli zełgać.

Po pewnym czasie daleko na horyzoncie pojawiło się morze, to znaczy ocean, a wkrótce potem zobaczyłam coś nad wyraz dziwnego. Pagórki wystąpiły w postaci skał o pionowych zboczach i w poprzek takiego jednego zbocza coś lazło, wijąc się nieco, jakby było przylepione do skały. Długo usiłowałam rozszyfrować to samodzielnie, ale nie udało mi się.

- Co to jest? - spytałam ciekawie, wskazując rzecz palcem.

- Pociąg - odparł krótko rozczochrany.

„Zwariował” - pomyślałam.

- Nie rozumiem - powiedziałam z niesmakiem. - Jaki pociąg? Kolejka linowa?

- Pociąg na szynach. Droga żelazna - wyjaśnił tłusty z pobłażliwym uśmiechem. - Idzie po takim moście wbudowanym w skałę. 14

Mogło w tym coś być. Zaczęłam się przypatrywać pilniej, zbliżyliśmy się do owych zboczy i nagle prawie tuż pod nami ujrzałam coś jakby wspornikową galerię, rzeczywiście zaopatrzoną w szyny. Jej dalszy ciąg dawało się zauważyć w miejscach, gdzie świeciło słońce, w cieniu mi nikła. Fantastyczne! Przejęta podziwem i szacunkiem przyglądałam się temu z takim zainteresowaniem, że całkowicie przeoczyłam resztę terenu.

Po czym znów zaskoczyło mnie nagłe zejście do lądowania. Okazało się, że jesteśmy nad samym oceanem, zdążyłam dostrzec jakąś bardzo dużą zatokę, nad zatoką zaś miasto, wokół którego roiło się od jednostek pływających, obniżyliśmy się jeszcze bardziej i tym razem, wyjątkowo, zobaczyłam lądowisko. Taras wśród skał, nie budzący żadnych wątpliwości, że tu właśnie musimy usiąść. Przestałam mrugać oczami, żeby już nic więcej nie przeoczyć, i udało mi się dojrzeć wokół tarasu coś, co po namyśle, można było uznać za budynki. W każdym razie były to jakieś kubistyczne konstrukcje budowlane, wtopione w skały. Nic więcej nie zauważyłam, ponieważ usiedliśmy wcale nie na owym, uprzednio dostrzeżonym tarasie, który znikł mi z oczu, tylko na innym, którego, oczywiście, nie zauważyłam.

W ostatniej chwili zdążyłam cofnąć bosą nogę, którą już zamierzałam postawić na posadzce! Nawet gdyby te płyty kamienne były lodowato zimne, to też upierałabym się, że są rozpalone, bo rozpalone wydawało mi się wszystko. Bluzka z angory przegryzała mnie na wylot, spódnica grzała jak termofor! Spod peruki, której postanowiłam nie zdejmować do końca, spływał mi pot, rozmazując resztki makijażu! Dusiłam się, jak gęś w rondlu, w garści ściskałam torbę i upiornie ciężką siatkę, na resztę mojej zimowej odzieży usiłowałam nie patrzeć, i wyraźnie czułam, jak w środku narasta mi gwałtowna furia. W takim stroju mnie zawieźć do Brazylii, o chamy niemyte!!!

- O, pardon, mademoiselle, prosimy o wybaczenie! - wrzasnął tłusty i już po chwili, bulgocąc niczym garnek z ukropem, przeszłam po matach słomianych do co prawda oszklonej, ale przynajmniej zadaszonej części kubistycznej konstrukcji. Maty w błyskawicznym tempie donieśli jacyś faceci, którzy pojawili się na tarasiku w chwili naszego wylądowania.