– Panowie… Panowie, winienem… winienem teraz przejść do najtrudniejszej części propozycji Mullera… to znaczy żądania Mullera… Bo ta decyzja, którą… którą właśnie podjęliśmy w sprawie trzech… w sprawie czterech zakładników… to połowa decyzji… A nawet nie polowa – to jedynie wstęp do sprawy dużo trudniejszej…
Po raz kolejny grobowa cisza owładnęła salą. Słychać było tylko alergiczny katar Krzyżanowskiego, gdyż mecenas nie mógł oddychać bez lekkiego świstu. Razem z dymem rozprzestrzeniał się wokół głów strach – przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwał się pierwszy:
– Więc to jeszcze nie koniec?…
– Coś mi wygląda na to, że dopiero początek! – sapnął Malewicz.
Hanusz wbił się wzrokiem w twarz Tarłowskiego:
– Panie hrabio… -Tak?
– … Panie hrabio, pan nam powiedział, że Muller chce wziąć pieniądze za czterech zakładników!
– On żąda nie tylko pieniędzy… Twierdzi, że musi mieć dziesięciu zakładników…
– Że musi rozstrzelać dziesięciu zakładników, czy tak? – spytał Kłos.
– No… jeśli winowajcy… jeśli sprawcy wysadzenia pociągu nie zgłoszą się sami do jutra rana…
– Wiemy, iż się nie zgłoszą! – przypomniał Malewicz. -… Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, żeby bilans się zgadzał. Dobrze mówię, panie hrabio?
– Tak, dobrze.
Kolejną fazę śmiertelnej ciszy przerwał bolesny głos księdza:
– A wam się wydawało, że uratowaliście cztery żywoty…
Tarnowskiego paraliżował strach, lecz nie mógł czekać dłużej.
– Najgorsze jest to, proszę panów, że Muller żąda, by mu wskazać tych czterech!
– Co?!!!
Ów chóralny krzyk wydało kilka gardeł, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumiał:
– Nie rozumiem, panie hrabio. No… przecież właśnie wybraliśmy tych czterech i wskażemy ich…
Hrabiego uprzedził Krzyżanowski, tłumacząc Godlewskiemu:
– Panie przodowniku – Muller zażądał, by oprócz czterech do wykupienia wskazać również czterech do aresztowania.
– Do zamiany! – pomógł Brus.
– Czyli do rozstrzelania! – spuentował Malewicz.
– I pan przyjął to żądanie, panie hrabio? -zdziwił się Hanusz.
– Ja tylko wysłuchałem Mullera, natomiast przyjąć lub odrzucić to żądanie musimy razem, tutaj i teraz, proszę panów.
– A jeśli odrzucimy?
– Wówczas nie dojdzie do transakcji, cała sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller postawił jako warunek sine qua non.
Malewicz klepnął się dłonią w kolano, niby człowiek rozbawiony świetnym żartem.
– Więc to dlatego… dlatego spotkał nas zaszczyt siedzenia przy rodowym stole Tarłowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczynić odpowiedzialność za zbrodnię odpowiedzialnością zbiorową, przerzucić ją na nasze sumienia!
– Rzeczywiście, panie radco – przyznał Tarłowski. – Na was i na mnie. Sam nie mógłbym tej decyzji podjąć.
– Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmować, bracia! – zagrzmiał Hawryłko, piorunując hrabiego wzrokiem.
Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytaknęło księdzu, kiwając głowami. Lecz wstał tylko doktor. Odsunął krzesło gwałtownie, aż zaskrzypiały klepki pawimentu, i wycedził nienaganną francuszczyzną:
– Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! [1]
l ruszył ku drzwiom bez pożegnania. Ośmielony przez Hanusza Brus wstał także, mówiąc:
– Pan chyba sfiksował, panie hrabio, sądząc, że weźmiemy udział w tym… w tym zabijaniu! Ja również powiadam: pas! Nie akceptuję tej brudnej gry!
Będącego już blisko drzwi Hanusza dogonił zjadliwy głos Mertla:
– Mes felicitations, cher docteur!… Oh, pardonnez moi – cher directeur! [2]
Hanusz odwrócił się zdziwiony.
– Pan mówi do mnie?
– Najwyraźniej tak, bo tylko pan wśród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówię po francusku, bo pan tak ładnie się odezwał tym językiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur! [3]
– O co panu chodzi?!
– Zadziwiające!… Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumiał pan prostego wyrażenia? Złożyłem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!
– Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!
– Dzielą pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestąpi próg i opuści nas, nie chcąc brukać swego sumienia – zatwierdzi pan wyrok na profesora Stasinkę, którego przecież mamy wykupić.
Hanusz przyłożył sobie dłoń do czoła, jakby pragnął sprawdzić temperaturę, i szepnął:
– A nie mówiłem?… Przewidziałem ten zarzut…
– Tak, mówił pan już o tym, i to bardzo rozczulająco, nieomal się popłakałem ze wzruszenia! – ciągnął bezlitośnie Mertel. – Czy teraz będę musiał zapłakać nad pańską niewdzięcznością wobec przełożonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma być takie nieskomplikowane – profesor Stasinka idzie pod mur, a zastępca profesora obejmuje jego fotel, jego gażę, cały jego urząd? Ca m'est bien egal [4], lecz…
– Jak pan śmie tak mówić?! To podłość, panie Mertel!… Zresztą moja absencja nie zmieni wyniku głosowania.
– Pańska absencja, doktorze – wsparł Mertla Kortoń – zarazi innych nadwrażliwców i spowoduje sekwencję uchylania się od odpowiedzialności dla jakichś prywatnych kalkulacji. Kiedy pan wyjdzie – wyjdzie jeszcze kilku, których już parzą te krzesła, mógłbym ich wskazać bez trudu. I wtedy cała inicjatywa runie, nie uratujemy nikogo.
– Ale i nie zabijemy nikogo! – stwierdził Brus.
– Przeciwnie, zabijemy najwartościowszych, bo nie wydrzemy ich z rąk Gestapo, mimo że los dał nam taką szansę!
– Tylko że jak komuś los daje obok szansę awansu… Cóż, stołek dyrektorski to stołek dyrektorski… – wycedził Mertel, dziurawiąc wzrokiem Hanusza.
– Na miłość Boską, ja nie dlatego! – zaperzył się Hanusz. – Ja po prostu uważam, że… że nie powinniśmy…
– Pan po prostu uważa tak samo, jak pan magister Brus – że panu nie wypada uświnić sobie rączek! – strzelił do lekarza Kortoń. – Że pan nie będzie się bawił w kata! Bo pan jest taki przyzwoity…
– Staram się, panie Kortoń, czego po panu nie widać! – odwinął Hanusz. – Staram się być przyzwoity!
– Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szanowny pan poczmistrz, który żyje tylko dlatego, że kilka lat temu profesor Stasinka operował mu flaki, wyciągając z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy pańskiej pomocy, i może przy pomocy innych wrażliwych, wyśle profesora Stasinkę do grobu, i w ten sposób podziękuje mu za uratowanie życia.
Sedlak nie przejął się tą złośliwością, skwitował ją partyjnie:
– Endecy bredzą z natury rzeczy, ale pan, panie Kortoń, wykazuje zdumiewające kalectwo umysłu nawet jak na endeka!
– To wariat! – uzupełnił Brus.
– Pan też jest czerwony? – zapytał Brusia Kortoń.
– Nie, tylko normalny. A pan chyba naprawdę zwariował! Pana trzeba by przezwać świnią, skończoną świnią, i zrobiłbym to, gdybym nie
sądził, że pan jest chory umysłowo, pan jest kompletny wariat!
– No to mnie też zapiszcie do wariatów! -wybuchnął Mertel. – I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni myślą analogicznie!
– Proszę w moim imieniu nie mówić! – zastrzegł się Kłos.