Выбрать главу

— To teatralna lornetka siostry Czelego — powiedział i przyłożył lornetkę do oczu. Ale i gołym okiem też było widać wyspę. Wokół lśnił pierścień stawu, w którym hodowano rośliny wodne. Brzegi były zarośnięte szuwarami i trzciną. Wśród rozłożystych drzew i wysokich krzewów świecił na wyspie mały punkcik. Na ten widok wszyscy trzej spoważnieli.

— Są tam — powiedział zdławionym głosem Czonakosz.

— Mają latarnię — zauważył z uznaniem Nemeczek.

Świecący punkt poruszał się to tu, to tam po całej wyspie, znikał za jakimś krzakiem i znów pojawiał się nad brzegiem. Ktoś chodził z latarnią po całej wyspie.

— Zdaje mi się — powiedział Boka, nawet na chwilę nie odrywając lornetki od oczu — zdaje mi się, że szykują się do czegoś. Albo to jakieś nocne ćwiczenia, albo…

Nagle zamilkł.

— No mów… co takiego? — pytali zaniepokojeni chłopcy.

- Święty Boże — powiedział Boka coraz mocniej przyciskając lornetkę do oczu — ten z latarnią… to… to…

— No? Kto taki?

— Bardzo podobny… nie, to niemożliwe…

Wszedł wyżej, żeby lepiej widzieć, ale światło latarni zniknęło za krzakiem. Boka opuścił lornetkę.

— Zniknął — powiedział cicho.

— Ale kto to był?

— Nie mogę powiedzieć. Nie widziałem go zbyt dobrze, a akurat wtedy, kiedy chciałem mu się dokładnie przyjrzeć, zniknął mi z pola widzenia. Póki się nie upewnię, nie mogę na nikogo rzucać podejrzeń…

— Czy to był ktoś z naszych?

— Tak mi się zdaje — odpowiedział smutno dowódca.

— Ależ to zdrada! — krzyknął Czonakosz zapominając o tym, że należy zachować ciszę.

— Cicho bądź! Jeśli tam dotrzemy, dowiemy się wszystkiego. Do tego momentu musisz być cierpliwy.

Teraz gnała ich naprzód również ciekawość. Boka nie chciał powiedzieć, kogo przypominała mu postać z latarnią. Próbowali zgadywać, ale przewodniczący uciszył ich i zabronił na kogokolwiek rzucać podejrzenia. Z podnieceniem zbiegli ze wzgórza i na dole znów. zaczęli się czołgać w trawie. Byli tak przejęci, że nie zwracali uwagi na kaleczące im ręce kolce, pokrzywy czy ostre kamienie. W całkowitym milczeniu szybko zbliżali się do brzegów tajemniczego stawu.

Wreszcie byli na miejscu. Tu już mogli się wyprostować: sitowie, trzciny i nadbrzeżne krzaki były tak wysokie, że całkiem ich zakrywały. Boka nie tracąc zimnej krwi wydawał komendy.

— Gdzieś tu, w pobliżu, powinna znajdować się łódka. Ja z Nemeczkiem pójdę szukać łodzi w prawo, a ty, Czonakosz na lewo. Kto pierwszy znajdzie łódkę, ten niech zaczeka przy niej.

Natychmiast ruszyli na poszukiwanie. Ledwo zrobili kilka kroków, Boka dojrzał łódkę wśród sitowia.

— Zaczekajmy — powiedział.

Czekali, aż Czonakosz okrąży cały staw i nadejdzie z drugiej strony. Usiedli na brzegu i przez chwilę patrzyli na gwiaździste niebo. Potem zaczęli nadstawiać uszu z nadzieją, że usłyszą prowadzone na wyspie rozmowy. Nemeczek chciał się popisać przed Boką.

— Słuchaj — powiedział — przyłożę ucho do ziemi, to może coś usłyszę.

— Daj spokój — odpowiedział Boka. - Nie ma co przykładać ucha do ziemi nad stawem. Ale jeśli nachylimy się nad wodą, to będziemy wszystko słyszeć. Widziałem, jak rybacy na Dunaju w taki sposób porozumiewali się ze sobą z obu brzegów rzeki. Zwłaszcza wieczorem głos doskonale niesie się po wodzie.

Pochylili się nad powierzchnią stawu, ale żadnego słowa nie usłyszeli wyraźnie. Z wyspy dobiegały tylko jakieś ściszone głosy i szmery. Wreszcie nadszedł Czonakosz i zrozpaczony zameldował:

— Nigdzie nie ma tej łodzi.

— Nie martw się, staruszku — pocieszył go Nemeczek — znaleźliśmy ją.

Ruszyli razem w stronę łódki.

— Wsiadamy?

— Nie tutaj — postanowił Boka. - Naprzód musimy przeholować łódź na przeciwległy brzeg, żebyśmy nie znaleźli się w pobliżu tego mostu, jeśli nas zauważą. Musimy przeprawić się na wyspę w miejscu najbardziej odległym od mostu. Wtedy będą musieli nadrobić duży kawałek, żeby nas dogonić.

Ta przezorność spodobała się obu chłopcom. Świadomość, że ich dowódca potrafi tak mądrze wszystko przewidywać, dodała im otuchy. Boka odezwał się:

— Czy ktoś z was ma linkę?

Czonakosz miał. Zresztą w kieszeni Czonakosza było wszystko. Nie ma takiego straganu na świecie, na którym byłoby tyle najrozmaitszych rzeczy, co w kieszeniach Czonakosza. A więc miał on przy sobie scyzoryk, sznurek, kulki, mosiężną klamkę, gwoździe, klucze, szmaty, notes, śrubokręt i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czonakosz wydobył linkę, a Boka przywiązał ją do znajdującego się na dziobie łodzi kółka. Po czym ostrożnie i powoli zaczęli ciągnąć łódź wzdłuż brzegu, w kierunku przeciwległej strony wyspy. W czasie holowania cały czas bacznie obserwowali wyspę. Kiedy wreszcie dobrnęli do tego miejsca, z którego chcieli się przeprawić, znów usłyszeli gwizd, taki sam jak poprzednio. Tym razem jednak już się nie przestraszyli. Wiedzieli bowiem, że ten gwizd oznacza zmianę warty. Nie bali się również i z tego względu, że poczuli się nagle w ogniu walki. Tak samo bywa z żołnierzami w czasie prawdziwej wojny. Póki nie zobaczą wroga, boją się byle krzaka. Kiedy jednak pierwsza kula świśnie im koło ucha, nabierają odwagi, ryzyko walki wciąga ich bez reszty i nie myślą o tym, że idą po śmierć.

Chłopcy zaczęli wsiadać do łódki. Pierwszy wskoczył Boka. Za nim Czonakosz. Nemeczek lękliwie dreptał po mulistym brzegu.

— Chodźże, staruszku, chodźże — zachęcał go Czonakosz.

— Idę, staruszku, idę — odpowiedział Nemeczek i w tym momencie Pośliznął się, ze strachu chwycił trzcinę i nie pisnąwszy nawet wpadł do wody. Zanurzył się aż po szyję. Nie krzyknął jednak i natychmiast się podniósł. Było tam płytko. Woda ściekała z niego strugami, w dłoni trzymał wciąż kurczowo cieniutką trzcinę i wyglądał bardzo śmiesznie.

Czonakosz nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

— Napiłeś się, staruszku? — parsknął.

— Nie napiłem — odpowiedział z przerażoną miną blondynek i zabłocony, przemoknięty do suchej nitki, wgramolił się do łodzi. Był całkiem blady z wrażenia.

— Nie myślałem, że dziś jeszcze będę się kąpał — dodał cicho.

Nie było chwili do stracenia. Boka i Czonakosz chwycili za wiosła i odepchnęli łódź od brzegu. Ciężka łajba leniwie wypłynęła na staw, marszcząc gładką powierzchnię wody. Bezszelestnie zanurzali pióra wioseł. Panowała tak wielka cisza, że słychać było, jak siedzącemu na dziobie Nemeczkowi szczękają z zimna zęby. Po kilku chwilach dziób łodzi dotknął brzegu wyspy. Chłopcy w pośpiechu wyskoczyli na ląd i natychmiast ukryli się w krzakach.

— No, wreszcie. Jesteśmy — powiedział Boka i ostrożnie, cicho zaczął się skradać wzdłuż brzegu. Obaj chłopcy za nim.

— Hej! — dowódca odwrócił się nagle — nie możemy przecież zostawić łodzi bez opieki. Jeśli odkryją łódź, to nie będziemy mogli wrócić z wyspy. Ty, Czonakosz, zostaniesz przy czółnie. A gdyby ktoś zauważył łódź, wsadź palce do ust i gwizdnij najgłośniej, jak potrafisz. Wrócimy wtedy pędem, wskoczymy do łodzi, a ty ją odepchniesz od brzegu.

Czonakosz smętnie wrócił do czółna, ale w skrytości ducha cieszył się, że może nadarzy się okazja do takiego gwizdnięcia, ile sił w płucach…

Boka natychmiast ruszył z Nemeczkiem wzdłuż brzegu. Tam gdzie zarośla były wysokie i zakrywały ich, prostowali się i biegli, gdzie niższe — skradali się. Przy jednym z wysokich krzaków zatrzymali się wreszcie. Rozchylili gałęzie, spojrzeli na położoną pośrodku wyspy polanę i zobaczyli siejący postrach oddział czerwonych koszul. Nemeczkowi zaczęło walić serce. Przytulił się do Boki.