Выбрать главу

— Oni nic nie wiedzą — powiedział.

Teraz odezwał się Boka:

— Jakże nie wiedzą. Lepiej wiedzą niż ty.

Nemeczek poruszył się, z ogromnym trudem podniósł się i usiadł na łóżku. Nie chciał jednak niczyjej pomocy. Uniósł palec w górę i z całą powagą oświadczył:

— Nie wierz w to, co mówią, oni tak sobie mówią, dla pocieszenia. Ja wiem, że umrę.

— Nieprawda.

— Powiedziałeś: nieprawda?

— A więc ja kłamię?

Wszyscy troje usiłowali go uspokoić, prosili, żeby się nie gniewał, nikt go przecież nie posądza o kłamstwo. Nemeczek jednak był głęboko dotknięty, że mu nie wierzą, i z wyrazem powagi na twarzy oświadczył:

— No więc daję wam słowo, że umrę.

Przez drzwi zajrzała do środka dozorczyni.

— Droga pani… doktor przyszedł.

Wszedł doktor i wszyscy powitali go z szacunkiem. Był to starszy pan o bardzo surowym wyglądzie. Skinął głową i w milczeniu podszedł do łóżka. Ujął chłopca za rękę i zmierzył mu puls. Potem położył dłoń na jego czole. Nachylił się nad nim, przyłożył głowę do piersi chorego i słuchał. Matka Nemeczka nie mogła powstrzymać pytania:

— Panie doktorze… przepraszam… czy pogorszyło się?

— Nie — po raz pierwszy odezwał się lekarz.

Ale powiedział to jakoś dziwnie, nie patrząc kobiecie w oczy. Po chwili sięgnął po kapelusz i ruszył do wyjścia. Krawiec podążył za nim szybko, by otworzyć drzwi.

— Odprowadzę pana, panie doktorze.

Kiedy byli w kuchni, lekarz dał znak oczyma, aby zamknąć drzwi do pokoju. Biedny krawiec przeczuwał, że z tej rozmowy w cztery oczy nic dobrego nie może wyniknąć. Kiedy zamknął za sobą drzwi, oblicze lekarza przybrało serdeczny wyraz.

— Panie Nemeczek — powiedział lekarz — jest pan mężczyzną, więc mogę z panem szczerze rozmawiać.

Krawiec pochylił głowę.

— Chłopczyk nie dożyje jutrzejszego ranka. A może nawet dzisiejszego wieczoru.

Ojciec Nemeczka ani drgnął. Dopiero po kilku chwilach w milczeniu zaczął kiwać głową.

— Mówię to dlatego — kontynuował lekarz — że jest pan biednym człowiekiem i źle by się stało, gdyby taki cios spadł na was niespodzianie. No więc… byłoby dobrze, gdyby… gdyby pomyślał pan… gdyby pomyślał pan o tym, o czym w takich sytuacjach należy myśleć…

Lekarz patrzył jeszcze chwilę na krawca, po czym nagle położył mu dłoń na ramieniu.

— Niech pana Bóg ma w swojej opiece. Wrócę tu za godzinę.

Krawiec nie słyszał już tych słów. Martwym wzrokiem patrzył przed siebie na wyszorowaną do czysta ceglaną podłogę kuchni. Trzeba pomyśleć o czymś, o czym w takich sytuacjach się myśli. O co lekarzowi chodziło? Czyżby o trumnę?

Chwiejnym krokiem wrócił do pokoju i usiadł na krześle. Nie był w stanie wydobyć głosu. Żona na próżno go pytała:

— Co powiedział doktor?

Krawiec tylko kiwał głową w milczeniu.

Tymczasem mały Nemeczek jakby poczuł się lepiej, poweselał, drobna twarzyczka rozpogodziła się. Skinął na Bokę.

— Janosz, chodź tu do mnie.

Boka podszedł do łóżka.

— Usiądź przy mnie. Nie boisz się?

— Nie boję się! A zresztą czego miałbym się bać?

- Że akurat umrę, kiedy ty będziesz przy mnie siedział. Ale nie bój się, jak poczuję, że umieram, to dam ci znać.

Boka usiadł przy Nemeczku.

— Chcesz mi coś powiedzieć?

— Słuchaj — powiedział chory chłopiec obejmując Bokę za szyję i nachylając się do jego ucha, jakby chciał mu powierzyć jakąś wielką tajemnicę — co się stało z czerwonymi koszulami?

— Pokonaliśmy ich.

— A co potem?

— Potem poszli do Ogrodu Botanicznego na naradę. Czekali na Feriego Acza aż do wieczora, ale on nie przyszedł. Więc znudziło się im czekać i rozeszli się do domów.

— A dlaczego Feri Acz nie przyszedł?

— Wstydził się. I wiedział, że odbiorą mu wodzostwo, bo przegrał bitwę. Dziś po obiedzie znów zebrali się na naradę. I tym razem Acz już przyszedł. A wczoraj w nocy widziałem go tu przed waszym domem.

— Przed naszym domem?

— Tak. Pytał dozorcę, jak się czujesz.

Nemeczek poczuł się dumny, ale jeszcze nie dowierzał.

— On sam o mnie pytał?

— Tak, on sam.

Wiadomość ta sprawiła Nemeczkowi przyjemność. Boka mówił dalej:

— No więc odbyli na wyspie zebranie i strasznie hałasowali. Wybuchła burzliwa kłótnia, bo wszyscy oskarżali Feriego Acza. Tylko dwóch było po jego stronie: Wendauer i Sebenicz. Pastorowie byli przeciwko niemu, bo starszy Pastor sam chciał zostać wodzem. W końcu pozbawili Feriego Acza wodzostwa i wybrali starszego Pastora. I wiesz, co się potem stało?

— No co?

— Kiedy wreszcie wybrali nowego wodza i uciszyli się, przyszedł do nich na wyspę stróż Ogrodu Botanicznego i powiedział, że dyrektor nie będzie dalej znosił tych krzyków i hałasów. I wyrzucili ich z Ogrodu Botanicznego! A wyspę zamknęli. A na mostku założyli furtkę.

Mały kapitan był rozbawiony.

— A to heca — powiedział. - A skąd o tym wiesz?

— Kolnay mi opowiedział. Spotkałem go po drodze. Szedł na Plac, bo Związek Kitowców znów ma zebranie.

Na tę wieść Nemeczek skrzywił się niechętnie.

Cichutko powiedział:

— Już ich nie lubię. Wpisali moje nazwisko do księgi małymi literami.

Boka szybko go uspokoił.

— Już naprawili swój błąd. Nie tylko zmienili wpis, ale wpisali twoje nazwisko samymi wielkimi literami.

Nemeczek przecząco pokręcił głową.

— To niemożliwe. Mówisz to tylko dlatego, że jestem chory i chcesz mnie pocieszyć.

— Ani mi to w głowie. Mówię, bo tak się stało. Słowo ci daję, że to prawda.

Mały podniósł do góry ostrzegawczo palec.

— A teraz nawet słowem ręczysz za to kłamstwo, żeby mnie tylko pocieszyć.

— Ależ…

— Nic nie mów! — krzyknął.

Naprawdę krzyknął, i to jak głośno! On, kapitan, na generała! Na Placu byłoby to straszliwym przewinieniem. Ale tu — nie. Boka zniósł to z uśmiechem.

— Dobrze — powiedział — skoro mi nie wierzysz, to za chwilę sam się przekonasz. Sporządzili do ciebie honorowy adres i zaraz tu przyjdą. Przyniosą ci go. Przyjdzie tu cały związek.

Ale mały wciąż nie chciał w to uwierzyć.

— Dopiero wtedy uwierzę, jak zobaczę na własne oczy!

Boka bezradnie wzruszył ramionami. W duchu zaś pomyślał: „Nawet lepiej, że nie wierzy, bo tym większą będzie miał radość, kiedy tu przyjdą”.

Mimo woli jednak przypomnieniem tej sprawy zdenerwował chorego chłopca. Wciąż go bolała wyrządzona mu przez Związek Kitowców krzywda. Mówił do Boki z rozżaleniem.

— Widzisz, to, co oni mi zrobili, było wstrętne!

Boka wolał się nie odzywać; obawiał się, że jeszcze bardziej rozdrażni małego przyjaciela. Więc gdy Nemeczek zapytał:

— Prawda?

Przytaknął:

— Masz rację.

— A przecież — ciągnął Nemeczek — biłem się za wszystkich, za nich też, żeby i oni mogli pozostać na Placu, przecież ja nie dla siebie walczyłem, bo ja to już nigdy nie zobaczę Placu.

I nagle umilkł. Uzmysłowił sobie tę prawdę z całą wyrazistością: już nigdy nie zobaczy Placu. Bez najmniejszego żalu zostawiłby wszystko na tym świecie z wyjątkiem Placu, ich kochanego, jedynego Placu zabaw.

Łzy napłynęły mu do oczu, co nie zdarzyło się podczas całej choroby. Płakał nie z żalu, płakał z bezradności, z bezsilności — oto nie może pójść raz jeszcze na swój ukochany Plac Broni, zobaczyć twierdzy, chaty. Przypomniały mu się tartak, wozownia, dwa duże drzewa morwowe, z których zrywał liście dla Czelego. Bo Czele miał w domu jedwabniki, które karmił liśćmi morwy, a jako elegant bał się wdrapywać na drzewo, żeby nie zniszczyć ubrania, więc kazał Nemeczkowi zrywać liście, bo Nemeczek był szeregowcem i musiał wykonywać rozkazy panów oficerów. Pomyślał o smukłym żelaznym kominie, który wypluwał obłoczki białej pary, rozpływającej się po kilku sekundach w powietrzu. I jakby usłyszał znajomy odgłos parowej piły, tnącej polana na kawałki.