Выбрать главу

Nemeczkowi rozbłysły oczy, poczerwieniały policzki. Zawołał:

— Chcę iść na Plac!

A ponieważ wszyscy milczeli, powtórzył jeszcze bardziej stanowczo:

— Chcę iść na Plac!

Boka ujął go za rękę.

— Przyjdziesz na Plac za tydzień, jak wyzdrowiejesz. Wtedy znów przyjdziesz.

— Nie! — upierał się mały. - Chcę iść teraz, zaraz. Dajcie mi moje ubranie i czapkę chłopców z Placu Broni.

Sięgnął pod poduszkę i z triumfującą miną wyciągnął spłaszczoną jak naleśnik czerwono — zieloną czapkę, z którą nie rozstawał się ani na chwilę. Włożył ją na głowę.

— Podajcie mi ubranie!

Ojciec ze smutkiem perswadował:

— Jak wyzdrowiejesz, Erno…

Ale nie można już było sobie z nim poradzić. Z całej piersi, na ile tylko pozwoliły chore płuca, krzyknął:

— Ja nie wyzdrowieję!

Słowa te wykrzyczał głosem tak zdecydowanym, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwiać.

— Nie wyzdrowieję! - zawołał ponownie. - Okłamujecie mnie, bo ja dobrze wiem o tym, że umrę. A jak już mam umrzeć, to pozwólcie mi umrzeć tam, gdzie zechcę. Ja chcę iść na Plac!

Oczywiście nie mogło być o tym mowy. Wszyscy podeszli do niego, zaczęli go przekonywać, uciszać. Tłumaczyli mu:

— Teraz w żaden sposób…

— Jest zła pogoda…

— Za tydzień…

I wciąż powtarzali te same słowa, w których prawdziwość coraz trudniej było uwierzyć:

— Jak wyzdrowiejesz…

Fakty przeczyły zapewnieniom. Kiedy mówili o złej pogodzie, akurat zaświeciło radośnie wiosenne życiodajne słońce. Ale nie mogło ono utrzymać przy życiu Nemeczka. Gorączka zaczęła rosnąć i to z taką gwałtownością, że chłopiec zaczął się miotać i majaczyć. Z płonącą twarzą i pulsującymi nozdrzami krzyczał nieprzytomnie:

— Plac to nasz kraj, to całe nasze państwo! Nie możecie zrozumieć, czym dla nas jest ten Plac, bo nigdy nie walczyliście za Ojczyznę!

Zapukano do drzwi. Gospodyni wyszła otworzyć.

— Pozwól — wezwała po chwili męża — to pan Czetneki przyszedł do miary.

Krawiec wyszedł do kuchni. Pan Czetneki był urzędnikiem magistratu i szył u niego ubrania. Na widok ojca Nemeczka zapytał gwałtownie:

— Co słychać z moim brązowym ubraniem?

Z pokoju dobiegały strzępy przygnębiającego monologu:

— Trąbka do boju… pełno kurzu na Placu… Naprzód! Naprzód!

— Przepraszam pana — powiedział krawiec — jeśli wielmożny pan sobie życzy, możemy zaraz przymierzyć, ale jeśli pan łaskaw, zostaniemy w kuchni… wybaczy pan… bo mój synek jest ciężko chory… leży w pokoju…

— Naprzód! Naprzód do boju! — rozlegał się z pokoju ochrypły, dziecinny głosik. - Za mną! Do ataku! Widzicie czerwone koszule? Na czele Feri Acz ze srebrną lancą… zaraz mnie wrzucą do wody!

Pan Czetneki zwrócił uwagę na te okrzyki:

— Co to? — zapytał.

— Krzyczy biedaczek.

— Jeśli jest chory, to dlaczego krzyczy?

Krawiec wzruszył ramionami.

— Majaczy niebożę… jest z nim bardzo źle… to już chyba koniec…

Wszedł do pokoju i po chwili wrócił z brązowym dwurzędowym surdutem, sfastrygowanym białymi nićmi. Kiedy otwierał drzwi, wyraźnie było słychać:

— Cisza w okopach! Uwaga! Idą… już są tu! Trębacz, daj sygnał!

Nemeczek zwinął dłonie w trąbkę:

— Trata… trara… tratata!

I krzyknął na Bokę:

— I ty też trąb!

Boka zmuszony był podporządkować się Nemeczkowi, zwinął dłonie i teraz już razem trąbili. Pierwszy słabym ochrypłym głosikiem, drugi — zdrowym i silnym, lecz smutno brzmiącym. Boka był bliski płaczu, ale dzielnie dławiąc łzy udawał, że trąbienie również, i jemu sprawia przyjemność.

— Bardzo mi przykro — powiedział pan Czetneki zdejmując marynarkę — ale nowy, brązowy garnitur jest mi szalenie potrzebny.

— Tratata! Tratata! — rozlegało się w pokoju.

Krawiec podał panu Czetnekiemu nową marynarkę i zaczął cicho mówić:

— Proszę się nie ruszać.

— Uwiera mnie pod pachami.

— Tak jest, już poprawiam.

(- Tratata! Tratata!)

— Ten guzik, o tu, jest za wysoko, proszę go przyszyć niżej, bo lubię, jak klapa luźno leży na piersiach.

— Tak jest, proszę pana.

(- Do ataku! Naprzód! Hurra!)

— I rękawy też są jakby trochę za krótkie.

— Nie sądzę, proszę pana.

— Niech się pan dobrze przyjrzy. W każdej marynarce szyje pan za krótkie rękawy. Stale pan tak robi!

„Wcale nie!” — pomyślał krawiec, ale zaznaczy} żądaną długość rękawa. W pokoju narastał hałas.

— Ha, ha! — rozległ się dziecinny krzyk. - A więc przyszedłeś? Stoisz przede mną! Wreszcie mogę się z tobą zmierzyć, ty straszliwy wodzu! No, już, już! Zobaczymy, kto silniejszy?

— Niech pan podłoży watę — powiedział pan Czetneki. - Trochę na ramionach i trochę na piersiach, z lewej i prawej strony.

(- Bach! Powaliłem cię na ziemię!)

Pan Czetneki zdjął brązową marynarkę, a krawiec podał mu tę, w której klient przyszedł.

— Kiedy będzie gotowa?

— Pojutrze.

— W porządku. Ale niech się pan przyłoży do pracy, żebym znów nie dostał dopiero po tygodniu. Ma pan jeszcze jakąś inną robotę?

- Żeby tylko dzieciak nie chorował, wielmożny panie.

Pan Czetneki wzruszył ramionami:

— To smutna sprawa, bardzo mi pana żal, ale powtarzam, to nowe ubranie jest mi szalenie potrzebne, i to jak najprędzej. Niech pan się zaraz bierze do roboty.

Krawiec westchnął tylko.

— Zaraz się wezmę.

— Uszanowanie! — powiedział pan Czetneki przed wyjściem. Był w dobrym nastroju. Jeszcze w progu zawołał:

— Niech pan nie zwleka i siada do pracy.

Krawiec ujął w ręce piękną brązową marynarkę i przypomniał sobie, co powiedział lekarz. Musi pomyśleć o tym, o czym w takiej sytuacji należy myśleć. No więc dobrze, natychmiast siądzie do roboty. Kto wie, na co przydadzą się pieniądze, które dostanie za uszycie tego pięknego, brązowego ubrania. Może te kilka forintów zawędruje do stolarza, do tego stolarza, który robi małe trumienki? A pan Czetneki będzie sobie dumnie paradował w nowym ubraniu po deptaku nad Dunajem.

Wrócił do pokoju i natychmiast zasiadł do szycia. Nie spoglądał nawet w stronę łóżka, tylko cały czas machał igłą, aby jak najszybciej wykonać pilne zamówienie. Pan Czetneki potrzebował ubrania, a on być może będzie potrzebował pieniędzy na stolarza…

Stan małego kapitana pogarszał się i już nie sposób było z nim wytrzymać. Zebrał w sobie resztkę sił i w długiej, sięgającej kostek koszuli nocnej stanął na łóżku. Czerwono — zielona czapeczka przekrzywiła mu się na głowie. Z błędnym, wpatrzonym w dal wzrokiem, uniósł rękę do daszka i salutując przemówił chrypliwie:

— Melduję posłusznie, panie generale, że powaliłem na łopatki wodza czerwonych koszul i proszę teraz o awans! Spójrzcie na mnie! Jestem już kapitanem! Walczyłem za Ojczyznę i zginąłem za nią! Trarara! Trara! Trąb, Kolnay, trąb!