Выбрать главу

— Przyszliśmy za późno — szepnął Barabasz.

Boka stał na środku pokoju z opuszczoną nisko głową. Jeszcze przed chwilą, kiedy siedział na skraju łóżka, z trudem powstrzymywał płacz. Teraz jednak ze zdumieniem stwierdził, że łzy nie napływają mu do oczu, że po prostu nie potrafi płakać. Rozejrzał się wokół z jakąś bezmierną pustką w duszy. Spostrzegł kryjących się w kącie pokoju chłopców. Na przedzie stał Weiss, ściskając w ręku honorowy adres, którego Nemeczek nie zdążył już zobaczyć.

Boka podszedł do chłopców.

— Idźcie do domu — powiedział.

Chłopcy właściwie ucieszyli się, że wreszcie mogą stąd odejść, że mogą opuścić ten obcy mały pokoik, w którym na łóżku leżał ich zmarły przyjaciel. Jeden za drugim wychodzili do kuchni, a stamtąd na skąpane w słońcu podwórze. Ostatnim był Lesik, bo nie mógł przecież zostawić księgi związku. Gdy wszyscy już wyszli, Lesik na palcach podszedł do łóżka i podniósł leżącą na podłodze księgę. Raz jeszcze spojrzał na łóżko i cichutkiego już na zawsze małego kapitana.

Po czym i on w ślad za resztą kolegów wyszedł z mieszkania. Świeciło słońce, a na rosnących na podwórzu cherlawych drzewkach wesoło ćwierkały wróble. Chłopcy stali na podwórzu i patrzyli na ptaki. Nie mogli zrozumieć tego, co się stało. Wiedzieli, że przed chwilą zmarł ich przyjaciel, a nie pojmowali sensu tego wydarzenia, było czymś obcym i niezrozumiałym, z czym się nigdy w życiu nie zetknęli. Patrzyli na siebie ze zdumieniem i zdziwieniem.

O zmierzchu Boka wyszedł z domu i ruszył przed siebie. Jutro czekał go trudny dzień. Powinien był przygotować się do lekcji, szczególnie do łaciny, bo już dawno nie odpowiadał i był pewny, że profesor Rac wywoła go jutro do odpowiedzi. Ale nie miał chęci do nauki. Odsunął od siebie książki oraz słownik i wyszedł z domu.

Bez celu włóczył się po ulicach. Jakoś podświadomie omijał Plac Broni i pobliskie uliczki. Myśl o tym, że w tym smutnym dniu mógłby znaleźć się na Placu, sprawiała mu po prostu ból.

Ale gdziekolwiek spojrzał, i tak wszystko przypominało Nemeczka.

Ulica Üllöi…

Tędy przecież szli razem w trójkę z Czonakoszem, kiedy po raz pierwszy wybrali się na przeszpiegi do Ogrodu Botanicznego.

Ulica Köztelek…

Przypomniał sobie, jak pewnego razu, wracając przed południem ze szkoły zatrzymali się na samym środku tej ulicy i Nemeczek z wielką powagą zrelacjonował, w jaki sposób Pastorowie zabrali chłopcom kulki w Ogrodzie Muzealnym. A potem Czonakosz podszedł do budynku fabryki tytoniu i zgarnął nieco tabakowego pyłu z żelaznej kraty piwnicznego okienka. Jakże głośno potem kichali!

Okolice Muzeum…

Boka znowu zawrócił. Czuł, że im bardziej stara się ominąć Plac Broni, tym bardziej go właśnie w tamtą stronę ciągnie. A kiedy wreszcie postanowił, że bez żadnego krążenia wokół, śmiało i prosto, najkrótszą drogą pójdzie niezwłocznie na Plac, wówczas poczuł ogromną ulgę. Przyśpieszył kroku, aby czym prędzej znaleźć się na Placu. I im bliżej był swego królestwa, tym większy spokój ogarniał jego serce. Na ulicy Marii zaczął biec, aby jak najszybciej znaleźć się na miejscu. A kiedy w ciemniejącym coraz bardziej mroku dobiegł do rogu ulicy i zobaczył tak dobrze znany szary parkan, żywiej zabiło mu serce. Musiał się zatrzymać. Teraz nie miał się już po co śpieszyć. Był przecież na miejscu. Wolnym krokiem podszedł do otwartej furtki, obok której stał oparty o płot Jano i palił fajkę. Kiedy zobaczył Bokę, powitał go z uśmiechem.

— Pobiliśwa ich!

Boka odpowiedział mu smutnym uśmiechem. Ale Jano wpadł w zapał:

— Pobiliśwa!.. Wyrzuciliśwa!.. Wypędziliśwa!..

— Tak, tak — odpowiedział cicho generał.

Po czym stanął przed Słowakiem i po chwili milczenia zapytał:

— A czy wiecie, Jano, co się stało?

— A co takiego?

— Umarł Nemeczek!

Słowak szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Potem wyjął z ust fajkę.

— A który to był, ten Nemeczek?

— Ten mały, z jasnymi włosami.

— Aha! — odparł Słowak i włożył fajkę w usta. - Bidna chudzina.

Boka minął furtkę. Przed nim rozciągał się cichy i pusty Plac, który był miejscem tylu wesołych zabaw. Boka powoli przemierzał Plac, aż dotarł do szańca, gdzie widać jeszcze było ślady walki. W piasku odcisnęły się ślady wielu stóp. A nasyp szańca osunął się pod nogami ruszających do ataku chłopców.

W ciemnościach czerniały obok siebie masywy sągów ze zbudowanymi na ich szczytach fortecami. Ściany fortec od góry do dołu obsypane były prochem strzelniczym, czyli piaskiem.

Generał usiadł na nasypie szańca i oparł podbródek na dłoniach. Panowała kompletna cisza. Żelazny komin tartaku całkiem już ostygł i czekał ranka, żeby znów zapalono pod kotłem. Odpoczywała piła parowa, zasypiał opleciony winoroślą tartak. W dali słychać było, jak przez sen, wielkomiejski hałas. Przejeżdżały powozy, rozlegały się okrzyki, a z otwartego, oświetlonego już okna kuchennego w oficynie jednego z sąsiednich domów dobiegał wesoły śpiew jakiejś służącej.

Boka wstał i ruszył w stronę budki Słowaka. 'Zatrzymał się w miejscu, w którym Nemeczek powalił na ziemię Feriego Acza niczym Dawid Goliata. Pochylił się i szukał śladów stóp, śladów małych, kochanych stóp, które tak samo znikną z tego piasku jak ukochany przyjaciel zniknął z tego świata. Ziemia była w tym miejscu stratowana i żadnych śladów nie sposób już było rozpoznać. A przecież Boka natychmiast rozpoznałby ślady Nemeczka, bo były tak małe, że zadziwiły nawet czerwonych, kiedy owego pamiętnego dnia odkryli je w ruinach Ogrodu Botanicznego. Stopy Nemeczka mniejsze były nawet od stóp Wendauera…

Wzdychając szedł dalej, do fortecy numer trzy, na której Nemeczek po raz pierwszy zobaczył Feriego Acza. A Feri Acz zawołał do niego: „Nie boisz się, Nemeczku?!”

Generał był zmęczony. Dzisiejszy dzień wyczerpał jego siły. Zataczał się, jakby wypił mocnego wina. Z trudem wspiął się na fortecę numer dwa i tam przysiadł, aby odpocząć. Nikt go tu nie mógł zobaczyć, zakłócić spokoju. Miał czas pomyśleć o tym, co się wydarzyło, i wypłakać się do woli, gdyby mógł płakać.

Wiatr niósł w jego stronę głosy. Spojrzał ze swojej fortecy w dół i spostrzegł obok budki ciemne sylwetki dwóch chłopców. Nie rozpoznał ich w ciemnościach, więc zaczął przysłuchiwać się głosom. Swoi czy obcy?

Chłopcy cicho ze sobą rozmawiali.

— Wiesz co, Barabasz — powiedział jeden z nich — jesteśmy teraz akurat w tym miejscu, w którym Nemeczek ocalił nasz Plac.

Milczeli chwilę. Po czym znów odezwał się ten sam głos:

— Wiesz co, Barabasz, pogódźmy się w tym miejscu raz na zawsze, ale już tak naprawdę. Nie ma sensu, żebyśmy się ciągle ze sobą kłócili.

— Zgoda — powiedział ze wzruszeniem w głosie Barabasz — ja też chcę się z tobą pogodzić. Przecież po to przyszliśmy tutaj.

Znów zapanowała cisza. Chłopcy stali w milczeniu naprzeciw siebie, czekając, kto pierwszy wyciągnie rękę. Wreszcie odezwał się Kolnay:

— No to zgoda!

Barabasz, ciągle wzruszony, odpowiedział:

— No to zgoda!

Podali sobie ręce, a potem bez słowa padli sobie w objęcia.

A więc w końcu i to nastąpiło! Stał się cud. Boka patrzył na tę scenę ze szczytu fortecy, ale nie zdradził swojej obecności. On również chciał być sam, a poza tym czuł, że jest im potrzebny jak dziura w moście.

Po chwili obaj chłopcy ruszyli w stronę ulicy Pawła, cicho ze sobą gawędząc.