Po trzygodzinnym marszu z dwiema przerwami dotarli pod wrak Accipitera. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niepokojąco. Teraz widzieli drobne uszkodzenia i rozbebeszone systemy. Ich części zwisały na pojedynczych kablach, kołysane lekko przez wiatr. Pod przechylonym kadłubem znajdowały się zniszczone przedmioty, które dwóch załogantów dobrze znało – przybory z jakiejś łazienki, połamane datapady, kawałki foteli, które zostały zgniecione podczas uderzenia. Okręt musiał wbić się w powierzchnię z potworną mocą. Trudno było łudzić się, że ktokolwiek przeżył.
– Damy radę wejść do środka? – zapytał Dija Udin. – Wygląda, jakby miał zaraz rąbnąć.
– Jeśli wystał dwa tysiące lat przy tych wiatrach, to przetrzyma i naszą wizytę.
– Racja.
– Spróbujmy wejść od drugiej strony – zaproponował Håkon, a towarzysz przytaknął. Przeszli kawałek, niemal jak po zboczu, a potem odnaleźli miejsce, z którego mogli dostać się do wnętrza statku. Podciągnąwszy się na wystających prętach, znaleźli się w jednym z korytarzy.
Mijali popękane i podziurawione ściany, nieustannie się rozglądając.
– Sądzisz, że ich znajdziemy? – zapytał muzułmanin.
Lindberg spojrzał na niego pytająco.
– Mam na myśli szkielety. Przetrwałyby tyle czasu?
– Możliwe – odparł Skandynaw. – Ludzkie kości mogą wytrzymać nawet milion lat, jeśli mają odpowiednie warunki. Nie wiem, jak tutejsze wpływają na znane nam procesy.
Dotarli do mostka, nie dostrzegając żadnych śladów, świadczących o tym, że załoga była na pokładzie w momencie katastrofy. Z trudem odsunęli połowę ocalałej grodzi prowadzącej na pokład dowódczy, a potem weszli do środka. Podłoga była przechylona o czterdzieści pięć stopni. Na wprost widniała duża wyrwa w kadłubie, przez którą widać było powierzchnię planety.
– Może się ewakuowali – powiedział Alhassan. – W końcu na orbicie było sporo innych jednostek.
Skandynaw pokiwał głową. Nie można było tego wykluczyć.
– Zastanawia mnie, dlaczego w ogóle wzbili się w górę – powiedział. – Kiedy ostatnio widzieliśmy Accipitera, siedział twardo na powierzchni.
– Może chcieli odlecieć z systemu.
– Właśnie wtedy, gdy zjawił się wróg?
– Może uciekali.
– W takim wypadku szukaliby raczej schronienia na planecie niż w przestrzeni kosmicznej.
Dija Udin wypuścił ze świstem powietrze, pochylając się nad rozbitym panelem. Postukał w niego kilkakrotnie, nie łudząc się, że system może zadziałać.
– Scenariuszy mogło być wiele – dodał. – Być może cokolwiek tu przybyło, sprawiało wrażenie, jakby miało przyjazne intencje. Może wcale nie wzbili się na Accipiterze, a wykorzystali go jako przynętę, podczas gdy uciekli na pokładzie Kennedy’ego.
– Nie wiedziałem, że z ciebie taki optymista, Alhassan.
– W tak gównianej sytuacji muszę nim być, by nie zwariować.
Lindberg uśmiechnął się, a potem podszedł do jedynego wyświetlacza, jaki zachował się w całości. Stanął przed nim, wspierając się o ścianę, a potem spróbował go aktywować. Ku jego niewypowiedzianemu zdziwieniu, system odpowiedział.
– Działa? – zapytał Dija Udin, obracając się.
Håkon skinął głową, wpatrując się w krótką informację widniejącą na ekranie.
Zostawili wiadomość. Jednak to nie sam fakt jej otrzymania, a treść spowodowała, że Lindberg zupełnie zdębiał.
„Alhassan wszystkich wymordował” – mówiła.
17
Emitory Kennedy’ego oczyściły ogromną połać planety. Minęły dwa tygodnie, od kiedy Håkon i Dija Udin zaginęli, ale przez ten czas Nozomi nie była ani o krok bliżej do rozwiązania zagadki ich zniknięcia.
Jednym z odkrytych budynków była wielościenna piramida, sprawiająca wrażenie, jakby stanowiła centralny punkt miasta, być może repozytorium wiedzy. Nie zdołali jednak jej otworzyć, a żaden ze znalezionych przedmiotów nie mógł pretendować do miana kamienia z Rosetty.
– Dobrze się czujesz? – usłyszała głos Gideona. Obróciła się przez ramię i przekonała, że przysiadł na panelu obok. Uzmysłowiła sobie, że niemal przysnęła na swoim stanowisku.
– Tak – odparła, odginając się tak mocno, że strzeliły jej plecy.
– Która to dzisiaj godzina z rzędu?
– Piąta, może szósta. Jeszcze nie jest źle.
– Jadłaś coś?
– A co? Będziesz mnie teraz niańczyć?
– Nie, po prostu chłodno kalkuluję.
Spojrzała na niego pytająco.
– Jest nas czworo, a w końcu podejmiemy próbę podtrzymania gatunku. Wolę zawczasu zdobyć względy pięknej kobiety niż obudzić się z ręką w nocniku.
Uśmiechnął się szeroko, Ellyse odpowiedziała jedynie grymasem. Po prawdzie sama myślała o tym od pewnego czasu, jak zresztą pewnie każde z nich. W końcu musieli zmierzyć się z rzeczywistością.
Hallford spuścił wzrok, nieco zmieszany.
– Słuchaj… to… w zasadzie, miał to być żart… i jakoś tak…
– Błagam cię, Gideon, nie dukaj jak potłuczony. Wiem, że z ciebie casanova, więc te pozy na mnie nie działają. Próbuj szczęścia z Channary.
Podniósł głowę i posłał jej kolejny uśmiech. Uznała, że kryzys zażegnany.
– Jakieś postępy? – zapytał rzeczowym tonem, odchrząknąwszy.
– Niewielkie.
– To i tak lepiej niż u mnie. Pokaż, co tam masz. – Nachylił się do ekranu, a Ellyse przesunęła po nim palcem, przełączając na inny pulpit.
– Komputer przeprowadził analizę wszystkich wykonanych zdjęć – powiedziała, wyświetlając ciąg znaków. – I ekstrapolował z nich prawdopodobny alfabet. Niewiele nam to pomaga, ale mamy szablon, jakkolwiek nieułożony od A do Z.
– Teraz starczy do niego dopasować nasze litery i mamy transkrypcję.
– To niezupełnie tak działa – odparła, rozmasowując skronie. – Weźmy chociaż japoński, do którego nie sposób byłoby…
– Więc jesteśmy w dupie – uciął.
– Zgadza się.
Spojrzeli po sobie i trwali tak chwilę, jakby prowadzili niewerbalną dyskusję. Ellyse przypuszczała, że w istocie tak jest. Oboje od dni, a może tygodni, myśleli o tym samym.
– Koncha – odezwała się w końcu.
– Jaccard prędzej oberżnie nam łby, niż pozwoli to założyć.
– Wiem.
– A poza tym, czy jesteśmy w stanie ryzykować? Nie mówię już tylko o życiu któregoś z nas, ale o przetrwaniu gatunku. I bez tego praktycznie nie mamy bazy genetycznej.
– Sama od jakiegoś czasu zadaję sobie to pytanie.
– I?
– Jestem gotowa podjąć ryzyko, Gideon – odparła z przekonaniem. – Uważam, że maska zadziałała w taki a nie inny sposób, bo Reddington był zakażony wirusem. My nie jesteśmy.
– I opierasz tę hipotezę na…
Zawiesił głos, ale jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał, było wzruszenie ramionami.
– Muszę ich znaleźć – dodała po chwili.
– Ich?
– Gdyby mieli wrócić, dawno by tu byli.
– Dlaczego? – zapytał, marszcząc czoło.
– Bo jeśli podróżują z prędkością większą niż światło, czas nie ma znaczenia. Gdyby mogli, wróciliby do wybranego przez siebie momentu, a więc pewnie zaraz po tym, jak znikli. Jeśli do tej pory ich nie ma, coś poszło nie tak. A ta maska może okazać się ratunkiem.
– Bo leżała obok tego dworca?
– Tak. I dlatego, że ściągnęła uwagę Reddingtona.
– Mówisz, jakbyś była lekko nawiedzona – wypalił kocmołuch. – To znaczy… jakbyś była przekonana, że coś prowadzi nas za rękę.
Ellyse nie miała zamiaru z nim dyskutować – istotnie, sądziła, że od początku misji Ara Maxima nic nie działo się przypadkiem. Naturalna selekcja, gra, starcie na śmierć i życie… cokolwiek to było, jakieś siły kierowały ich losem.
– Pomożesz mi? – zapytała.
– Czekaj… jeszcze nie ustaliliśmy, że to ty założysz konchę.
– Na nic innego się nie zgodzę.
– Może ja też nie? I mamy pat.
– Gideon – zestrofowała go, spoglądając na niego spode łba. – Pomożesz mi czy nie?
Pytanie było retoryczne i widziała w jego oczach, że to zrozumiał.
Na niższy pokład przedostali się windą awaryjną, a potem przeszli do ambulatorium. Maska leżała tam, gdzie upadła po osunięciu się z twarzy Reddingtona. Od tamtej pory nikt jej nie ruszył.