Żałował, że Gideon nie przekazał mu więcej informacji. Wystarczyłoby kilka słów na temat tego, gdzie może znaleźć Yan’ghati. Jeśli ta grupa rzeczywiście walczyła z barbarzyńskimi igrzyskami, stanowiła jedyną szansę na ratunek.
Lindberg odpoczął kilka godzin, a potem podjął kolejną próbę. Systematycznie zaczął przeczesywać korytarze, starając się stwierdzić, jaki jest schemat – gdzie może spodziewać się Strażników, a gdzie nie. Najwyraźniej zmiennych było wiele, bo pojawiali się nieregularnie. Zarówno na rozwiniętych, jak i zacofanych światach. Niewiele było miejsc, po których Håkon mógł błąkać się nie niepokojony.
By wrócić, za każdym razem zakładał maskę. Nie mógł ryzykować, że znajdzie się w miejscu, z którego nie będzie mógł dalej podróżować.
W pewnym momencie uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, jak długo trwają już jego poszukiwania. Zupełnie stracił wyczucie czasu. Wszystko zlewało się w jedno. Sypiał czasem w Terminalu, czasem na obcych światach. W jednym z nich przebywał tydzień, miesiąc, a może nawet rok, trudno było stwierdzić. W innym jeszcze dłużej, przynajmniej tak mu się wydawało.
Rzadko napotykał cywilizacje. Ustalił, że najrzadziej pilnowane są te tunele, które prowadzą do czasów, gdy dana rasa znikła z powierzchni planety. Kilkakrotnie wracał na Qaue’hes, planetę orbitującą wokół pulsara. Niegdyś istniała tam zaawansowana cywilizacja, jednak miliony lat temu znikła. Håkon nie wiedział, dlaczego.
Mijały lata.
Koncha już nie powodowała takich obrażeń, jak na początku. Najwyraźniej uodpornił się na uboczne efekty jej działania. Podobnie jak z trucizną – stopniowe zażywanie jej w małych dawkach powoduje, że system immunologiczny wykształca odpowiednią obronę.
Głębokie blizny na twarzy się nie zagoiły, ale przestało go to obchodzić wiele lat temu.
Starzał się inaczej, niżby to wynikało z czystej logiki. Tracił siły, coraz trudniej było mu podróżować pomiędzy tunelami, ale wizualnie pozostawał tym samym Lindbergiem, którym był w dniu, gdy opuścił Accipitera z zamiarem rozpętania piekła.
Teraz wydawało mu się to tak odległe, że aż nierealne. Momentami tracił już poczucie sensu, a Ellyse stała się abstrakcyjnym wspomnieniem. Niewyraźną postacią, która przez wiele lat napędzała jego życie.
W pewnym momencie uznał, że rozumie Gideona. Po kilkuset latach spędzonych na tej tułaczce doszedł do wniosku, że na jego miejscu pewnie postąpiłby tak samo.
Wróciwszy po raz kolejny na Quae’hes, postanowił trochę odpocząć, zanim uda się w dalszą drogę. Leżał na ziemi, kontemplując mrugający pulsar. W tym czasie nie było tutaj żywej duszy. Przynajmniej nie powinno być.
Tymczasem, nie szukając, odnalazł cel swoich podróży.
– Kim jesteś? – rozległ się głos.
Lindberg podniósł wzrok i zobaczył Diamentowego. W przeciwieństwie do innych, ten nie miał na sobie uniformu.
– Kim jesteś? – powtórzył przybysz, przyglądając się ranom na twarzy człowieka.
– Håkon Lindberg, ISS Accipiter – odparł Skandynaw, podnosząc się.
Stanęli naprzeciwko siebie. Astrochemik nie miał pojęcia, czy ta krótka prezentacja cokolwiek mówi obcemu. Najwyraźniej jednak tak było, bo tamten powoli opuścił głowę.
– Przegrani – powiedział.
– Co takiego?
– Jesteś jednym z tych, którzy nam ulegli.
– Co?
Diamentowy przeszedł kawałek po jałowej ziemi, raz po raz odbijającej słabe światło gwiazdy neutronowej.
– Accipiter, Kennedy, Hawking, Leavitt i inne jednostki. Z Ziemi.
– Tak.
– Przegraliście bitwę z nami.
– Nie rozumiem… – odparł astrochemik, choć waga tych słów powoli zaczynała do niego docierać. – Zaraz… – dodał i zawiesił głos.
Obcy obrócił się i bez słowa ruszył przed siebie. Håkon przez moment się zastanawiał, po czym stwierdził, że nie ma co czekać na zaproszenie. Yan’ghati najwyraźniej wiedzieli, kim jest, tak jak on wiedział, z kim ma do czynienia.
Przeszli w milczeniu kilka kilometrów i dotarli do wąwozu o stromych zboczach. Przemierzywszy go, zatrzymali się pod skalną ścianą, w której widniało sztucznie wyżłobione, wąskie wejście.
– Nasza placówka – powiedział Diamentowy.
Weszli do środka, a Håkon szybko przekonał się, że Yan’ghati to nie terroryści czy zamachowcy, a raczej naukowcy, którzy działalność wywrotową opierali na matematycznych obliczeniach i analizach. Ściany pokryte były ciągami liczb – zmiennymi, które w zależności od ułożenia prowadziły do diametralnie różnych rezultatów. Lindberg uświadomił sobie, że patrzy na numeryczną mapę czasu. Na nieskończone możliwości zdarzeń.
– Wytłumacz mi wszystko – powiedział.
Przez kilka chwil gospodarz się nie odzywał. Wyglądał, jakby zastanawiał się, czy niespodziewany gość będzie w stanie pojąć jego wyjaśnienia.
– Usiądź – odparł w końcu, wskazując mu jeden z dwóch kamiennych podestów. Zajęli miejsca naprzeciw siebie, a Diamentowy wciąż sprawiał wrażenie, jakby się namyślał.
– Więc? Co to znaczy, że z nami wygraliście? – zapytał Håkon. – To do was należał krążownik, który zniszczył Accipitera?
– Tak.
Skandynaw w milczeniu czekał, aż rozmówca rozwinie myśl.
– Przybyliśmy tu przed wiekami na proelium – dodał członek Yan’ghati. – I musisz zdać sobie sprawę, iż katastrofa Accipitera z mojej perspektywy wydarzyła się wiele wieków temu. Tak dawno, że nikt by o niej nie pamiętał, gdyby nie tunele. Rozumiesz?
– Tak.
– Accipiter został zniszczony przez nasz krążownik wojenny, jedną z niewielu ocalałych jednostek. My również zostaliśmy ściągnięci na Rah’ma’dul wbrew własnej woli, nasza rasa została przetrzebiona tak jak twoja. I podobnie jak wszystkie inne, które się tutaj pojawiły. Wy jednak byliście jedną z ostatnich.
– Walczyliście z innymi? – zapytał Håkon.
– Oczywiście. Z dziesięciu krążowników przetrwały dwa lub trzy. Z nich zaś tylko jeden kontynuował proelium. Czekał na was, ukrywając się w sąsiednim systemie planetarnym. Jego dowódca jako jedyny wierzył, że wygranie proelium ocali naszą rasę. Reszta opuściła to miejsce.
Lindberg poprawił się na siedzisku.
– A więc strącili Accipitera – powiedział. – Co dalej?
– Zniszczyli was. Poczekali aż zjawi się reszta ziemskich okrętów i obrócili je w pył. Potem kolejną rasę… i kolejną. Nie znamy szczegółów, bo nie możemy niezauważenie podróżować na Rah’ma’dul. O niektórych rzeczach dowiedzieliśmy się dzięki Gideonowi Hallfordowi.
Håkon skinął głową.
– Moja rasa ostatecznie wygrała proelium – dodał gospodarz.
– I co było nagrodą?
– Prawo do rozproszenia się po galaktyce – odparł Diamentowy. – Zasiedliliśmy wszystkie z czternastu światów, jakie znasz. Gdziekolwiek widziałeś rozwiniętą cywilizację, wyrosła z nas. Rozprzestrzeniliśmy się pomiędzy gwiazdami. To była nagroda.
Lindberg słuchał z uwagą. W głębi duszy wiedział, że tak musiało być. Po to cała ta gra została zorganizowana. I może nie była zabawą? Może chodziło o to, by u zarania dziejów zasiedlić tych czternaście planet najsilniejszą rasą, wyłonioną dzięki naturalnej selekcji? Terminal z pewnością stwarzał taką możliwość.
– Co dalej? – zapytał Håkon.
– Zadbaliśmy o to, by nikt nie zmienił przeszłości.
Skandynaw pokiwał głową. Strażnicy. Ich obecność nie wynikała z zasad gry, była wynikiem ostrożności zwycięzców.
– Od założenia pierwszej kolonii zawsze istniała grupa, która strzegła portali.
– A wy? Jesteście obecni na każdej planecie?
– Nie. Uformowaliśmy Yan’ghati stosunkowo niedawno. W dodatku nie możemy poruszać się swobodnie w podprzestrzeni.
Håkon podniósł się z miejsca i przeszedł po jaskini. Przyglądał się równaniom, które od wielu lat musieli układać Diamentowi. Najwyraźniej skrupulatnie analizowali każdą zmianę i efekt, jaki za sobą pociągała. Możliwości było zbyt wiele, by Lindberg ogarnął je umysłem.
– Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? – zapytał, obracając się do obcego.
– Uważam, że możemy dokonać zmian.
– W jaki sposób?