Выбрать главу

– Nie pomyślałem o tym – przyznał Levitz.

– Oto i przykład niespodziewanych komplikacji, o których mówiłem. Cholera! Takie nasze szczęście!

– Przykro mi, że przynoszę złe wieści – powiedział Daniel.

– Cóż, to przecież nie twoja wina. Ważne, że rozpoznaliśmy zagrożenie i teraz nie będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać na katastrofę.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakiś wybór – stwierdził doktor Levitz.

– A może znowu Vincent Dominick? – zaproponował Raymond. – Raz nam pomógł, a jako że jego własne dziecko także jest chore, powinien być szczerze zainteresowany zapewnieniem przyszłości naszemu przedsięwzięciu.

Levitz przyjrzał się wnikliwie Raymondowi.

– Czy ty sugerujesz…?

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Stanowczo się temu sprzeciwiam – zdecydowanie stwierdził Daniel. – Przepraszam, ale poczekalnię mam pełną pacjentów.

– Nie mógłbyś przynajmniej zadzwonić do pana Dominicka i spytać? – Raymond poczuł, że ogarnęła go fala desperacji.

– Zdecydowanie nie. Mogę opiekować się zdrowiem tych kryminalistów, ale nigdy nie uznam ich metod działania za swoje.

– Ale z Franconim pomogłeś – napierał Raymond.

– Franconi był zmrożonym sztywniakiem w lodówce prosektorium – przypomniał Daniel.

– W takim razie daj mi numer telefonu do Dominicka. Sam zadzwonię. Potrzebuję też adresu Carlsonów.

– Zapytaj o to moją recepcjonistkę. Po prostu powiedz, że jesteś moim przyjacielem.

– Dziękuję.

– Ale pamiętaj – dodał Daniel na pożegnanie – zasłużyłem na udziały uzgodnione w umowie i chcę je otrzymać bez względu na twoje konszachty z Vincentem Dominickiem.

Początkowo recepcjonistka nie była chętna do udzielania informacji o telefonach i adresach pacjentów, ale po krótkiej rozmowie z szefem ustąpiła. Bez słowa napisała na odwrocie karty informacyjnej o godzinach przyjęć doktora Levitza potrzebne informacje i wręczyła notatkę Raymondowi.

Nie tracił czasu i wrócił prosto do mieszkania przy Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy. Kiedy Darlene otworzyła drzwi, zapytała, jak minęło spotkanie z doktorem.

– Nie pytaj – odpowiedział szorstko. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem. Nerwowo wybrał numer Dominicka. W wyobraźni widział Cindy Carlson kręcącą się wokół domowej apteczki w poszukiwaniu pigułek nasennych mamy albo po sklepie z narzędziami w nadziei kupienia grubej liny.

– Tak, o co chodzi? – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Chciałbym rozmawiać z panem Vincentem Dominickiem – odparł Raymond tonem tak pewnym siebie, na jaki było go w tym momencie stać. Nie mógł ścierpieć, że okoliczności zmusiły go do układania się z ludźmi tego pokroju, lecz nie miał innego wyboru. Siedem lat ciężkiej pracy i osobistego zaangażowania wisiało na włosku, nie wspominając o jego własnej przyszłości.

– Kto mówi?

– Doktor Raymond Lyons.

Nastąpiła cisza, po której mężczyzna powiedział:

– Chwilę!

Ku swemu zaskoczeniu usłyszał w tle jedną z sonat Beethovena. Dla Raymonda zabrzmiało to jak oksymoron.

Po minucie usłyszał melodyjny głos Vincenta Dominicka. Raymond potrafił sobie wyobrazić wyćwiczony, wprowadzający w błąd ton, którym posługuje się niczym dobrze ubrany aktor grający samego siebie.

– Jak zdobył pan ten numer, doktorze? – zapytał Vinnie. Głos brzmiał nonszalancko, lecz przez to jakby jeszcze bardziej przerażająco.

Raymondowi zaschło w gardle. Musiał odkaszlnąć. – Dostałem od doktora Levitza – wyznał szczerze.

– Co mogę dla pana zrobić, doktorze?

– Pojawił się kolejny problem. – Raymond znowu chrząknął. – Chciałbym się z panem zobaczyć i przedyskutować to.

Nastąpiła przerwa dłuższa niż Raymond mógł spokojnie znieść. Już miał zapytać, czy Vinnie ciągle jeszcze tam jest, lecz gangster odezwał się.

– Kiedy wchodziłem z wami w układ, sądziłem, że nic mi nie będzie zaprzątać głowy. Nie przypuszczałem, że moje życie zacznie się komplikować.

– To są tylko drobne niedogodności. Najważniejsze, że realizacja projektu przebiega wspaniale.

– Spotkam się z panem w "Restauracji Neapolitańskiej" na Corona Avenue w Elmhurst za pół godziny. Znajdzie ją pan?

– Oczywiście – zapewnił Raymond. – Wezmę taksówkę. Ruszam bez zwłoki.

– W takim razie do zobaczenia – powiedział Vinnie i odłożył słuchawkę.

Raymond wywrócił do góry nogami górną szufladę biurka w poszukiwaniu mapy Nowego Jorku, która zawierała wszystkie dzielnice. Rozłożył plan na biurku i używając indeksu, zlokalizował Corona Avenue w Elmhurst. Doszedł do wniosku, że jeżeli korki na Queensborough Bridge nie będą duże, bez problemu zdąży w pół godziny. Obawiał się jednak o ruch uliczny, gdyż zbliżała się szesnasta, początek popołudniowego szczytu.

Wypadł ze swego gabinetu, błyskawicznie zarzucił płaszcz na ramiona i tłumacząc Darlene, że nie ma czasu wyjaśniać, dokąd idzie, wyszedł z mieszkania. Zdążył jeszcze rzucić za siebie, że wróci mniej więcej za godzinę.

Prawie pobiegł na Park Avenue, gdzie złapał taksówkę. Pomysł z zabraniem mapy okazał się zbawienny, gdyż taksówkarz, z pochodzenia Afgańczyk, nie miał pojęcia, gdzie jest Elmhurst, a tym bardziej Corona Avenue.

Jazda nie była łatwa. Sam przejazd przez East Side zabrał prawie kwadrans. A później jazda przez most okazała się ustawicznym zatrzymywaniem i ruszaniem. W czasie, kiedy miał już być w restauracji, jego taksówka dotarła dopiero do Queens. Na szczęście stąd było już łatwiej. W efekcie miał piętnaście minut spóźnienia, kiedy wchodził do restauracji, odsłaniając ciężką aksamitną kotarę, odgradzającą wejście od sali.

Natychmiast zorientował się, że lokal nie został otwarty dla gości. Większość krzeseł spoczywała nogami do góry na blatach stolików. Vinnie Dominick siedział przy jednym ze stolików pod ścianą, na narożnikowej kanapie obitej czerwonym pluszem. Przed nim stała filiżanka kawy, na szklanej popielniczce leżało żarzące się cygaro, a w rękach trzymał jakiś magazyn.

Na wysokich stołkach przy barze siedziało czterech mężczyzn i popijało drinki. Dwóch z nich Raymond rozpoznał, to oni towarzyszyli Dominickowi w czasie porannej wizyty. Za kontuarem tęgi, brodaty mężczyzna mył szkło. Poza tym restauracja była pusta.

Vinnie gestem ręki zaprosił Raymonda do swojego stolika.

– Niech pan siada, doktorze. Kawy?

Raymond skinął, wślizgując się między stolik a oparcie kanapy, co ze względu na meszek pluszowego obicia okazało się dość trudne. W sali panowały chłód, wilgoć i zapach czosnku z wczorajszych potraw oraz tanich cygar. Raymond cieszył się, że nie musi zdejmować płaszcza i kapelusza.

– Dwie kawy! – zawołał Vinnie do grubego barmana.

Mężczyzna bez słowa podszedł do maszyny i zaczął przygotowywać kawę.

– Zaskakujesz mnie, doktorze – zaczął Vinnie. – Naprawdę nie spodziewałem się, że jeszcze cię usłyszę.

– Jak powiedziałem przez telefon, mamy inny problem. – Pochylił się do przodu i powiedział to ściszonym głosem, niemal szeptem.

– Zamieniani się w słuch – odparł Vinnie.

Tak zwięźle, jak tylko potrafił, Raymond wyjaśnił, na czym polega problem z Cindy Carlson. Nacisk położył na to, że wszystkie samobójstwa z zasady podlegają autopsji. Nie ma od tego wyjątku.

Barman wyszedł zza kontuaru i podał dwie kawy. Vinnie nie przerywał monologu Raymonda, dopóki brodacz nie znalazł się z powrotem za barem.

– Czy ta Cindy Carlson jest córką Albrighta Carlsona? Legendy Wall Street?

Raymond potwierdził skinieniem.

– Między innymi dlatego sytuacja jest tak poważna. Jeżeli uda jej się popełnić samobójstwo, bez wątpienia skupi na sobie uwagę mediów. Patolodzy w kostnicy będą szczególnie uważni w swojej robocie.