Выбрать главу

Po raz drugi narzucił kurtkę i wyszedł z biura. Szpital mieścił się niedaleko, więc Jack zrezygnował z roweru i poszedł spacerem. Droga nie powinna mu zabrać więcej niż dziesięć minut.

W holu centrum medycznego panował jak zwykle spory ruch. Jack wsiadł do windy i pojechał na wydział patologii. Miał nadzieję zastać doktora Malovara. Peter Malovar był w swojej dziedzinie prawdziwym gigantem i pomimo ukończonych osiemdziesięciu dwóch lat ciągle był najlepszym patologiem, z jakim przyszło się Jackowi kiedykolwiek spotkać. Jackowi szczególnie zależało na tym, żeby raz w miesiącu znaleźć czas na udział w seminarium doktora Malovara, więc teraz, jeśli miał jakiś problem z zakresu patologii, nie zwracał się do Binghama, który specjalizował się wyłącznie w medycynie sądowej, lecz do Petera Malovara, eksperta patologii ogólnej.

– Profesor jak zwykle jest u siebie w laboratorium. Wie pan, jak tam dojść? – spytała sekretarka z wydziału patologii.

Jack skinął głową i poszedł w stronę wiekowych, szklanych drzwi, które prowadziły do tak zwanej "jaskini Malovara". Zapukał. Było otwarte. Wewnątrz znalazł doktora Malovara pochylonego nad swoim ukochanym mikroskopem. Staruszek wyglądem przypominał trochę Einsteina: rozwichrzone, siwe włosy i obfity wąs. Sylwetkę miał pochyloną, jakby natura specjalnie ją zaprojektowała do ciągłego stania przy mikroskopie i spoglądania w jego okular. Z pięciu zmysłów jedynie słuch profesora zaczął szwankować.

Profesor przywitał Jacka pospiesznie, spoglądając głodnym wzrokiem na preparat mikroskopowy w jego ręku. Uwielbiał, gdy zwracano się do niego z trudnymi przypadkami, a Jack robił to częściej niż inni.

Wręczając szkiełko, Jack chciał krótko opisać historię przypadku, ale profesor podniósł rękę i nakazał milczenie. Malovar był prawdziwym detektywem i nie znosił, aby cudze sugestie wpływały na jego własne opinie. Profesor wyjął spod obiektywu preparat, który oglądał, i włożył w jego miejsce ten przyniesiony przez Jacka. Pełną minutę nastawiał aparaturę.

Podniósł głowę, sięgnął po olej, kapnął na szkiełko z preparatem i użył obiektywu immersyjnego, aby uzyskać lepszą ostrość. Jeszcze raz się pochylił, ale tym razem studiował obraz przez kilkanaście sekund.

– Interesujące! – powiedział, patrząc na Jacka, co w jego ustach było najwyższej klasy komplementem. Z powodu kłopotów ze słuchem mówił głośno. – Mamy tu słabo rozwiniętego ziarniaka wątroby i bliznę. Wydaje mi się, że widzę także merozoity [11], ale nie jestem pewny.

Jack skinął. Domyślał się, że doktor Malovar mówi o drobnych punktach, które Jack zauważył w warstwie ziarniaka.

Profesor sięgnął po słuchawkę telefonu. Zadzwonił do jednego ze swoich kolegów i poprosił go, aby przyszedł na chwilę do laboratorium. Po kilku minutach zjawił się wysoki, chudy, przesadnie poważny mężczyzna, ubrany w długi, biały fartuch. Malovar przedstawił go jako doktora Colina Osgooda, szefa parazytologii.

– Co o tym sądzisz, Colin? – spytał profesor, wskazując na mikroskop.

Doktor Osgood patrzył w okular nieco dłużej niż profesor, zanim podzielił się swoimi spostrzeżeniami.

– Bez wątpienia pasożyty – powiedział, nie odrywając oczu od mikroskopu. – Merozoity, ale nie rozpoznaję ich. Albo jakiś nowy gatunek, albo takie, które nie występują u człowieka. Niech zobaczy to Lander Hammersmith i powie, co sądzi.

– Dobry pomysł – zgodził się Malovar. Spojrzał na Jacka. – Mógłbyś to zostawić na noc? Rano będę się widział z doktorem Hammersmithem.

– Kim jest doktor Hammersmith? – spytał Jack.

– To patolog weterynarii – wyjaśnił doktor Osgood.

– Jeśli o mnie chodzi, może być – zgodził się Jack. Wcześniej nie pomyślał o tym, by podsunąć preparat patologowi weterynarii.

Podziękował obu naukowcom, wyszedł z laboratorium i wstąpił do sekretariatu. Zapytał, czy może skorzystać z telefonu. Sekretarka wskazała aparat na jednym z biurek i powiedziała, żeby przekręcił przez dziewięć, jeżeli chce wyjść na miasto. Zadzwonił na policję, do Lou.

– Cześć, świetnie, że dzwonisz. Zdaje się, że mam tu trochę ciekawego materiału. Po pierwsze samolot jak samolot. To G4. Mówi ci to coś?

– Nie sądzę. – Z tonu Lou można było wnioskować, że powinno.

– To znaczy Gulfstream 4 – wyjaśnił Lou. – Coś jak rolls-royce wśród odrzutowców. Jakieś dwadzieścia milionów zielonych.

– Jestem pod wrażeniem.

– Powinieneś być. No dobra, spójrzmy, co tu jeszcze mam. O, tak. Samolot jest własnością Alpha Aviation z Reno w Nevadzie. Słyszałeś kiedyś o nich?

– Nie. A ty?

– Też nie. To musi być towarzystwo leasingowe. Co jeszcze? Aha, to może będzie najbardziej interesujące. Mój znajomy z imigracyjnego zadzwonił, dasz wiarę, do swojego kumpla Francuza, do jego domu, i zapytał o wakacje Carla Franconiego we Francji. Ten francuski urzędnik połączył się przez swój domowy PC z bazą danych ich wydziału imigracyjnego i wiesz co…?

– Siedzę jak na igłach – przynaglił go Jack.

– Franconi nigdy nie odwiedził Francji! Chyba że na fałszywych papierach z fałszywym nazwiskiem. Nie ma śladu informacji o jego przyjeździe i wyjeździe.

– To co z tym bezspornym faktem, że samolot przyleciał z Lyonu? – zapytał Jack.

– Nie irytuj się.

– Nie irytuję się. Wracam tylko do tego, co mówiłeś o zgodności informacji wydziału imigracyjnego z księgą lotów i tak dalej.

– Informacje się zgadzają. Stwierdzenie, że samolot przyleciał z Lyonu, nie oznacza, że ktokolwiek musiał z niego tam wysiadać. To mógł być tylko przystanek dla uzupełnienia paliwa.

– Dobra uwaga – pochwalił Jack. – Nie pomyślałem o tym. Jak możemy to wyjaśnić?

– Sądzę, że będę musiał jeszcze raz zadzwonić do mojego znajomego z FZL – stwierdził Lou.

– Znakomicie. Wracam do biura w zakładzie. Chcesz, żebym zadzwonił, czy wolisz sam zatelefonować do mnie?

– Zadzwonię – odparł Lou.

Najpierw Laurie spisała wszystko, co zapamiętała z wyjaśnień Marvina w sprawie procedury wywożenia ciał do zakładów pogrzebowych, a następnie odłożyła kartkę na bok i zajęła się dokumentacją innych spraw. Po półgodzinie znowu po nią sięgnęła.

Mając teraz umysł oczyszczony, świeżym okiem spróbowała przeanalizować zdarzenia jeszcze raz – krok po kroku. Już po krótkiej chwili odczytywania notatek coś wpadło jej do głowy: mianowicie częstotliwość, z jaką pojawiał się termin "numer sprawy". Oczywiście, nie była zaskoczona. W końcu taki numer należał się każdemu martwemu, tak jak numer ubezpieczenia każdemu żywemu. Taki sposób identyfikacji pozwalał kostnicy utrzymywać właściwy porządek w dokumentacji tysięcy przyjętych i przebadanych ciał. Pierwszym krokiem po wniesieniu ciała do kostnicy było nadanie mu numeru sprawy, drugim przywiązanie do dużego palca stopy denata karteczki z tym numerem.

Spoglądając na słowo "sprawy", Laurie z zaskoczeniem zorientowała się, że nie potrafiłaby go zdefiniować. Słowa tego po prostu używała co dzień i nie zastanawiała się nad nim. Każdy raport laboratoryjny, preparaty, zdjęcia rentgenowskie, raporty wywiadowców, każdy wewnętrzny dokument, wszystko było opatrzone numerem sprawy. W każdym razie numer był wielokrotnie ważniejszy od nazwiska ofiary.

Wzięła z półki słownik i poszukała hasła "sprawa". Zaczęła czytać definicje, ale ani jedna nie pasowała do kontekstu, w jakim słowo było używane w Zakładzie Medycyny Sądowej, aż do ostatniego podanego znaczenia. Mówiło się o "okolicznościach", w innym znaczeniu o "rzeczy do załatwienia", dla sprawy można było nawet poświęcić życie. Właściwie "numer sprawy" można było zastąpić "numerem przyjęcia".

Zaczęła szukać numerów i nazwisk osób zabranych z zakładu w tamtą noc 4 marca, kiedy zniknęło również ciało Franconiego. Wreszcie znalazła skrawek papieru wsunięty pod tackę z preparatami. Napisała: Dorothy Kline nr 101455 i Frank Gleason nr 100385.

Dopiero teraz, kiedy zwróciła uwagę na numery, zdała sobie sprawę, że różnią się od siebie o ponad tysiąc. To było dziwne, ponieważ numery przydzielano systematycznie. Znając zwykły ruch w kostnicy, łatwo mogła sobie wyobrazić, że taka różnica przekładała się na kilka tygodni. Ciała musiały zostać przyjęte w takim właśnie odstępie czasu.

Różnica czasu była tym bardziej zastanawiająca, że ciała w kostnicy zostawały raczej przez kilka dni. Numer Franka Gleasona wprowadziła więc do komputera. To właśnie jego ciało odebrali ludzie z Domu Pogrzebowego Spoletto.

To, co pokazało się na ekranie, wprawiło ją w zdumienie.

вернуться

[11] Merozoit – faza rozwojowa zarodźca malarii (przyp. tłum.)