Выбрать главу

I oto ja, czytelnik, odkryłem coś nowego – wspólność odczuwania. Za sprawą słów autora poczułem się nagle mniej osamotniony w świecie. Być może właśnie dlatego okoliczność jego śmierci, dla innych absorbująca co najwyżej dwie doby, na mnie wywarła wrażenie tak ogromne.

Ojciec mój mówił, że prawdy szukać należy w umysłach trudniących się uczciwą pracą dżentelmenów, nie zaś w potwornych i absurdalnych powiastkach byle pismaka z ilustrowanego magazynu. Dla niego Geniusz był bezużyteczny. Mawiał, iż od żołnierzy pełniących służbę w armiach świata wymaga się spełniania prostych życiowych obowiązków, a Pracowitość i Przedsiębiorczość są w większej cenie od Geniuszu, właściwości zbyt kruchej, by mogła komuś dać zaistnieć. Sam wprawdzie trudnił się hurtowym pakowaniem żywności, wyznawał jednak pogląd, iż młody człowiek powinien zostać prawnikiem, ponieważ, lubił podkreślać, profesja ta gwarantuje sukces. Peterowi zaś prospekt takiej kariery objawił się krainą wiecznej szczęśliwości.

Osiągnąwszy wiek dojrzały, Peter podjął praktykę w poważanej kancelarii adwokackiej i terminując tam, został zauważony jako autor gruntownego Skorowidza prawa Maryland od roku tysiąc osiemset trzydziestego czwartego do tysiąc osiemset czterdziestego trzeciego. Wkrótce potem ojciec mój wyłożył środki finansowe na jego prywatną kancelarię i wtedy też stało się oczywiste, iż mam się uczyć i pracować pod kierunkiem przyjaciela. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nawet mi nie postało w głowie, by się owemu planowi sprzeciwić.

„Prawdziwy z ciebie szczęściarz – pisał do mnie Peter, gdy jeszcze studiowałem. – Dostaniesz wespół ze mną znakomite biuro pod patronatem Twego Ojca i będziesz się mógł ożenić, gdy tylko dusza zapragnie. Widzę, jak co rusz ślą ci uśmiechy najpowabniejsze i dobrze sytuowane panny w naszym mieście. Gdybym był na Twoim miejscu, gdybym był choć w połowie jak Ty, Quentinie Clark, przystojny, oj, dobrze bym ja wiedział, jak sobie zapewnić luksus i beztroskę w towarzystwie!”

I tak oto jesienią 1849 roku, kiedy – parę stronic wcześniej – rozpocząłem tę opowieść, miałem zajęcie tak pewne, że prawie nawet go nie dostrzegałem. Z Peterem Stuartem współpracowało się doprawdy idealnie. Rodzice już mnie opuścili… Zginęli razem w wypadku powozu, w czasie podróży ojca do Brazylii w interesach. Wraz z odejściem ojca straciłem doradcę i przewodnika. Choć życie, jakie mi urządził, mimo iż był nieobecny, toczyło się swoim torem: Hattie, Peter, zamożni klienci co dnia odwiedzający kancelarię, moja rodzinna rezydencja w cieniu wiekowych topoli, nazwana na cześć mej matki „Glen Elizą”… Wszystkim zdawała się kierować bezgłośna a niezawodna machina. Do chwili śmierci Poego.

W młodzieńczej swej egzaltacji miałem wieczną potrzebę przekonywania innych o doniosłości pochłaniających mnie spraw. I byłem w stu procentach pewny, że zawsze mi się to uda. Przypominam sobie, jak to po raz pierwszy oznajmiłem Peterowi, iż powinniśmy roztoczyć opiekę nad Edgarem Poe, uznawszy, że przyjaciel ulegnie mej prośbie – o czym z kolei niezwłocznie dam znać listownie autorowi.

Pierwsze moje pismo do Edgara Poe, z szesnastego marca 1845 roku, dotyczyło wątpliwości, jaka się we mnie zrodziła po lekturze świeżo wtedy wydanego poematu Kruk. Otóż w strofach kończących utwór widzimy kruka siedzącego na popiersiu Pallas Ateny ponad drzwiami. W ostatniej zwrotce ów szelmowski tajemniczy ptak dalej nawiedza młodzieńca – być może już na wieki:

Jego wzrok nieporuszony snem lśni, jaki śnią demony. Lampa rzuca blask przyćmiony i w dół spływa cień zwierzęcy. Z tego cienia na podłodze duszy mej już żadne ręce Nie podniosą – NIGDY WIĘCEJ*.

Jeśli jednak kruk na framudze drzwi przysiada, jakiej to lampy światło z tyłu ma rzucać cień jego na podłogę? Z właściwą sobie porywczością zwróciłem się z pytaniem owym do Poego, by móc stworzyć jak najdogłębniejszy obraz przedstawionych w poemacie okoliczności. Prócz pytania w liście załączyłem należność za subskrypcję nowego, wydawanego w owym czasie przez pisarza, magazynu pod tytułem „The Broadway Journal”, by sobie zapewnić dostęp do wszystkiego, co tylko wyjdzie spod jego pióra.

Gdy po kilku miesiącach nie doczekałem się ani odpowiedzi, ani jednego choć numeru „Broadway Journal”, napisałem do Poego znowu. A że i tym razem bez skutku, wystosowałem skargę do nowojorskiego współpracownika pisma, domagając się całkowitego zwrotu kosztów subskrypcji, bo się ostatecznie zniechęciłem do jego lektury. Pewnego dnia pocztą odesłano mi owe trzy dolary, wszakże wraz z listem.

Od Poego.

Jakże zdumiało mnie i zarazem podniosło na duchu, że tak wielki wizjoner decyduje się poświęcić czas na odpisanie swemu nieznanemu i ledwie dwudziestotrzyletniemu czytelnikowi! Co więcej, Poe wyjaśnił mi nawet zagadkę rzeczonego cienia: „W moim wyobrażeniu wysoko ponad drzwiami i popiersiem, na ścianie, umieszczony został kinkiet – co się spotyka w wielu angielskich pałacach, jak również niektórych zasobniejszych domach w Nowym Jorku”.

Tak oto, specjalnie dla mnie, twórca wytłumaczył pochodzenie cienia! Podziękował mi też za opinię i zachęcił do przesyłania dalszych. Tytułem usprawiedliwienia dodał, iż na skutek kolejnej porażki w konflikcie „sztuka a pieniądze” jego wspólnicy z „Broadway Journal” doprowadzili do zamknięcia publikacji. On sam zresztą traktował owo czasopismo jedynie jako tymczasowy dodatek do innych swoich przedsięwzięć. Być może, proponował – spotkamy się kiedyś osobiście, a wtedy zwierzy mi się ze swych planów i spyta o radę w tej materii. „Jak chodzi o kwestie prawne, jestem zupełnym ignorantem”, zaznaczył.

Od roku 1845 do października 1849 napisałem doń dziewięć listów. Odpisał mi cztery razy, uprzejmie i ze szczerością, no i do tego własnoręcznie.

Z największym zapałem donosił mi o chęci stworzenia własnego czasopisma, które miało się nazywać „The Stylus”. Dotychczas przez lata zajmował się redakcją cudzych magazynów. „The Stylus” miało zaś wreszcie umożliwić geniuszom, którzy kierują się przede wszystkim czuciem, triumf nad utalentowanymi, a więc – racjonalistami. Nie byłoby tam miejsca dla tekstów poślednich, lecz tylko dla wybitnie klarownych i, rzecz najistotniejsza, zawierających prawdę.

Czekał na swą wymarzoną publikację w nieskończoność. Latem, przed śmiercią, pisał do mnie, że gdyby jego szanse na sukces mogły przez to wzrosnąć, czekałby tak nawet i do Sądu Ostatecznego! Choć, dodał w następnym zdaniu, pierwszy numer spodziewa się wydać już w styczniu przyszłego roku.

Pełen entuzjazmu, miał się wkrótce wybrać do Richmond celem zdobycia funduszy i poparcia, a gdy sprawy potoczą się po jego myśli – czytałem – wówczas ma zagwarantowane powodzenie przedsięwzięcia. Musiał jednak zgromadzić środki, jak również – pozyskać subskrybentów. Niestety, wciąż mu w tym przeszkadzano. Prasa tak zwana branżowa rozpuszczała pogłoski o jego rzekomych nietypowych a niemoralnych nawykach, podawała w wątpliwość zdrowie psychiczne, plotkowała o niestosownych flirtach oraz o braku umiaru. Wrogowie, jak się wyraził, wiecznie skakali mu do gardła za to, iż z całą rzetelnością recenzował ich utwory i bezceremonialnie wytykał brak oryginalności powszechnie uznanym autorom w rodzaju Longfellowa czy Lowella. Obawiał się, że niechęć ze strony miernot zniweczy jego wysiłek; był bowiem przedstawiany jako niegodny i nieprzystojny opój.

I wtedy właśnie spytałem, z prostotą może nadmierną. Czy prawdą są pomówienia owe i oskarżenia, jakie słyszałem całe lata? Czy rzeczywiście on, Edgar Poe, to pogrążony w występku pijaczyna?