Выбрать главу

Przekonajcie się zresztą sami:

„Zmarł Edgar Allan Poe. Okoliczności śmierci pozostają nieznane. Nastąpiła nagle, z tego zaś, iż w Baltimore, mamy podstawy przypuszczać, że znajdował się w drodze powrotnej do Nowego Jorku. Wieść owa pewnie zaskoczy – lecz nie zasmuci wielu”.

Nie mogłem ścierpieć, że tak profanują jego imię. Napawało mnie to odrazą, ale też, z drugiej strony, pragnąłem wyczytać wszystko, co o nim napisano, choćby i bezpodstawnie. (Czyż nie osobliwą drogą porusza się ludzki umysł? Im bardziej to wszystko było niegodne i niesłuszne, tym większe wzbudzało me zaciekawienie!)

I tak nadeszło owo zimne, dżdżyste popołudnie, gdy barwa nieba w środku dnia niczym się od szóstej rano ani wieczór nie odróżnia. Spowijająca wszystko mgła zdawała się ranić twarz, przebijać oczy i wpływać wprost do gardła.

Gdy szedłem sobie do czytelni, wpadł na mnie raptem jakiś człowiek. Mniej więcej mego wzrostu i przypuszczalnie w wieku, jaki osiągnąłby mój ojciec, gdyby, rzecz jasna, nie zmarł. Z pozoru – lecz tylko z pozoru – zderzenie to było przypadkowe; jegomość dziwnie nienaturalnie wykręcił bowiem ciało, aby mnie szturchnąć łokciem. Nie było to uderzenie, a raczej klepnięcie lekkie.

Czekałem na przeprosiny.

Lecz usłyszałem ostrzeżenie:

– Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą.

Spiorunował mnie wzrokiem, niby tnąc gęste powietrze – i ledwie zdążyłem pomyśleć, rozwiał się jakby we mgle. Odwróciłem się, sądząc, że może te słowa nie były kierowane do mnie.

No, ale wypowiedział przecież me nazwisko. To ja nazywałem się Quentin Hobson Clark, liczyłem dwadzieścia siedem wiosen i pracowałem jako pełnomocnik w sprawach kredytów hipotecznych oraz długów. Nosiłem nazwisko Clark i to pod moim adresem padła owa pogróżka.

Nie miałem pojęcia, co z tym począć. Zmieszany, wypuściłem z rąk notatnik, ten zaś nieprzystojnie się otworzył. I w chwili kiedym go podnosił, aby przez przypadek nie został zdeptany i zbrukany – uzmysłowiłem sobie, ile wysiłku włożyłem dotąd w swe badania. Praktycznie na każdej stronie widniało nazwisko „Poe”. I wtedy też do mnie dotarło, że nieznajomemu chodziło o poetę.

Muszę się tutaj przyznać, iż reakcja moja na tę okoliczność mocno zdumiała mnie samego. Uspokoiłem się i wyciszyłem do tego stopnia, że gdyby to dotyczyło innej naszej sprawy, z pewnością ogromnie zaimponowałbym Peterowi. W przeciwieństwie do niego, urodzonego prawnika, którego ekscytował najbanalniejszy proces czy też oświadczenie – ja ani trochę nie czułem swej profesji. Mimo że niewątpliwie w dziedzinie tej byłem bystry, zdolności i pasja nigdy nie szły u mnie w parze, choćbym co do słowa wykuł Blackstone’a i Coke’a. Tymczasem jednak miałem klienta i sprawę, z której nie zrezygnowałbym żadną miarą. Czułem się jak największy prawnik świata.

Oprzytomniawszy, zanurkowałem w morze parasoli i prędko namierzyłem prześladowcę. Szedł teraz wolnym krokiem niby na letnim spacerze! Niestety, uległem złudzeniu, był to bowiem ktoś inny. Jak wkrótce się przekonałem, w obłokach mgły każdy – czy to powabna dama, czy też parias – przypominał obiekt mych gorączkowych poszukiwań. Wszyscyśmy się jakby złączyli w jedno; opar zakłócił granice i kierunki. No i odniosłem wrażenie, jak gdyby każdy z mijanych (krokiem swym oraz gestem) uparł się udawać tego właśnie człowieka, zjawę, której tak wypatrywałem.

Wreszcie na którymś rogu mgłę przeniknęło światło lampy – z okna częściowo skrytego w suterenie. Jak się zorientowałem, latarnia miała dyskretnie wskazywać wejście do tawerny, bez namysłu więc zbiegłem na dół, do środka i przecisnąwszy się przez grupki mężczyzn z kieliszkami, na krańcu długiego stołu ujrzałem pochylonego kogoś, w znoszonym wytwornym płaszczu, jaki miał na sobie Upiór.

Chwyciłem go za ramię.

Zaskoczony mężczyzna, widząc me wzburzenie, niepewnie uniósł głowę.

– Omyłka, sir! Omyłka! Poważnie się omyliłem! – wykrzyknął i zaraz umilkł, oszołomiony alkoholem.

To również nie był on.

– Przecież to Watchman – oznajmił jowialnym szeptem siedzący obok pijaczyna. – John Watchman. Jego zdrowie, biedaka! I pańskie, jeśli nie masz nic przeciwko temu!

– John Watchman – powtórzyłem zgodliwie, choć wtedy nazwisko owo nic dla mnie nie znaczyło (natknąłem się wprawdzie na nie gdzieś w gazecie, lecz wyrzuciłem z pamięci).

Rzuciwszy mu garść miedziaków, by miał za co pić dalej, szybko opuściłem ten przybytek, wznawiając poszukiwania.

Prawdziwy winowajca mi się objawił, gdy mgła nieco opadła. Przez moment, paniką ogarnięty, odniosłem wrażenie, jakby go teraz ścigali wszyscy przechodnie.

Wspomniałem, że Upiór był mojego wzrostu? Choć nie chcę przez to powiedzieć, iż w jakikolwiek sposób mnie on przypominał. W istocie chyba ja jeden na ulicy różniłem się od obiektu mej pogoni. Włosy barwy kory drzewa miałem starannie ułożone, moją zaś rozsądną, ogoloną drobną twarz nieraz nazywano chłopięcą. Mój Fantom był pokaźniejszej postury. Nogi miał prawie dwakroć dłuższe, tak więc, mimo iż raz po raz mocno przyspieszałem kroku, wciąż dzielił mnie od niego znaczny dystans.

Biegnąc przez chropawą, szorstką mgłę, zmagałem się z bezładem obłąkańczych myśli, które łączyło to tylko, iż wbrew wszelkiej logice wprawiały mnie w nieopisaną ekscytację. Raz kogoś potrąciłem i po chwili znów kogoś, a w pewnym momencie wpadłem na jegomościa tak masywnego, że niewiele brakowało, a zostałbym przezeń zmiażdżony na chodniku z czerwonej kostki. Pośliznąłem się i zachlapałem błotem ubranie z lewej strony. I oto, nie wiedzieć kiedy, znalazłem się na ulicy sam. Wokół nie było widać żywej duszy.

Zamarłem w bezruchu.

Zgubiwszy swą ofiarę (a może to on zgubił swoją?), zyskałem ostrość widzenia, jak gdybym włożył okulary. I oto gdzie przystanąłem: bodaj dwadzieścia metrów przed prezbiteriańskim cmentarzykiem, na którym pochyło sterczące z ziemi kamienne płyty jawiły się ledwie o pół tonu ciemniejsze od powietrza. Czyżby zawiódł mnie tu właśnie Upiór, za którym się uganiałem przez pół miasta? A może dawno już udał się w swoją stronę, gdy ja tymczasem dotarłem do miejsca wiecznego spoczynku Edgara…? Wiecznego; nie tak należałoby to nazwać.

Wiele lat wcześniej, gdy byłem chłopcem, zdarzył mi się raz w pociągu incydent, który powinienem tu przytoczyć. Jechałem wraz z rodzicami. Mimo że w wagonach dla kobiet zezwalano też siadać podróżującym z nimi członkom rodziny, ten był akurat tak zatłoczony, że mogła w nim zostać tylko moja matka. Ojciec i ja zaś ulokowaliśmy się kilka wozów dalej, no i co jakiś czas wędrowaliśmy odwiedzać matkę w przedziale, gdzie panował zakaz plucia oraz przekleństw. Po powrocie z kolejnej wyprawy chciałem zająć nasze miejsce, lecz chwilę przedtem siadło tam dwóch dżentelmenów. Kiedy uprzejmie wyjaśniłem, że się omylili, jeden z nich wpadł w gniew, krzycząc, że nam nie ustąpi.

– Po moim trupie – ostrzegł rozsierdzony.

– Tak, zrobię to – odparłem. – Jeśli pan nie wstanie, to na nim usiądę.

– Coś, smarkaczu, powiedział?

Wtedy – z równym spokojem – powtórzyłem idiotyczne zdanie.

Wyobraźcie mnie sobie jako szczupłego, rzec można: chuderlawego, piętnastolatka. Uprzedzająco grzecznie mogłem go przecież przeprosić i rychło się oddalić w celu znalezienia gdzieś miejsc wolnych, chociaż gorszych. Ciekawi was zapewne i ów drugi intruz. Otóż, co się dało wywnioskować z podobieństw ich twarzy, był on przypuszczalnie bratem tamtego pieniacza. Jednak – jednostajnie kiwał głową i wpatrywał się w przestrzeń – widocznie nieco na umyśle ograniczonym.

Chcielibyście też wiedzieć, skąd wzięła się taka ma reakcja. W obecności ojca, który mi dotąd w drodze towarzyszył nieprzerwanie, nie czułem się ani trochę zagrożony. Ojciec mój zawsze panował nad całym otoczeniem. Uznawszy wobec tego, iż ja również z łatwością potrafię nagiąć rzeczywistość do swych potrzeb, doznałem przykrego rozczarowania.