Выбрать главу

— Mam dość — wtrącił Cohen. — Mówiłem, że nic z tego nie wyjdzie, jeżeli trafimy na tępego strażnika.

— Bezczelny wieśniak!

— Nie jestem tak bezczelny jak moi koledzy.

Orda zgodnie pokiwała głowami.

— To my, platfusie.

— Całuj nas w tyłek.

— Co?

— Wyjątkowo durny żołnierz.

— Co?

Dowódca był zdumiony. Odruch posłuszeństwa głęboko się zakorzenił w duszach Agatejczyków. Jeszcze silniejszy był jednak kult przodków i szacunek dla starców, kapitan zaś nigdy jeszcze nie widział ludzi tak starych, a jednak zachowujących pozycję pionową. Oni praktycznie sami byli przodkami. Ten na wózku z całą pewnością pachniał jak przodek.

— Zabrać ich na wartownię! — krzyknął.

Orda pozwoliła się poprowadzić, co udało się całkiem dobrze. Saveloy ćwiczył z nimi przez długie godziny, gdyż wiedział, że ma do czynienia z ludźmi, którzy na klepnięcie w ramię reagują obrotem i odrąbaniem komuś ręki.

W strażnicy, kiedy weszli gwardziści, Srebrna Orda i wózek inwalidzki Wściekłego Hamisha, zrobiło się ciasno. Jeden z żołnierzy przyjrzał się skulonemu pod kocem Hamishowi.

— Co tam trzymasz, dziadku?

Miecz przebił koc i trafił żołnierza w udo.

— Co? Co on mówi?

— Powiedział „Aargh!”, Hamish — poinformował Cohen.

Ostrze błysnęło mu w dłoni. Jednym ruchem chudych ramion chwycił dowódcę od tyłu i przystawił mu nóż do krtani.

— Co?

— Powiedział „Aargh!”.

— Co? Nawet żem nie jest żonaty.

Cohen odrobinę mocniej przycisnął nóż do grdyki dowódcy.

— Rozważ to dobrze, przyjacielu — rzekł. — Możemy załatwić sprawę łatwym sposobem albo trudnym.

— Krwiożercza świnio! To nazywasz łatwym sposobem?

— Przecież nawet się nie spociłem.

— Obyś żył w ciekawych czasach! Wolę zginąć, niż zdradzić swego cesarza!

— Jak sobie życzysz.

W ciągu ułamka sekundy dowódca uświadomił sobie, że Cohen — który zawsze mówił to, co myślał — zakłada podobną postawę u innych. Gdyby miał trochę czasu, mógłby pomyśleć, że celem cywilizacji jest uczynienie przemocy ostatnim branym pod uwagę rozwiązaniem, gdy dla barbarzyńcy jest ona pierwszym, preferowanym, a przede wszystkim najprzyjemniejszym. Ale było już za późno i osunął się na podłogę.

— Zawsze żyję w ciekawych czasach — stwierdził Cohen tonem człowieka dumnego z faktu, że wiele uczynił, by wciąż były ciekawe.

Skierował nóż ku pozostałym gwardzistom. Saveloy ze zgrozy rozdziawił usta.

— Tradycyjnie powinienem teraz wytrzeć klingę — oznajmił Cohen. — Ale nie warto się męczyć, jeśli zaraz znowu się zabrudzi. Osobiście chętniej bym was pozabijał, niż się wam przyglądał, ale ten tutaj Ucz twierdzi, że powinienem przestać to robić i stać się człowiekiem godnym szacunku.

Jeden z gwardzistów spojrzał z ukosa na kolegów i padł na kolana.

— Jakie jest twoje życzenie, panie?

— Aha, kandydat na oficera — pochwalił go Cohen. — Jak ci na imię, chłopcze?

— Dziewięć Drzewek Pomarańczy, panie.

Cohen obejrzał się na Saveloya.

— Co teraz?

— Weź ich do niewoli, proszę.

— Jak się to robi?

— No… Chyba trzeba ich związać albo coś w tym rodzaju.

— Aha! A potem poderżniemy im gardła?

— Nie! Nie. Rozumiesz, kiedy masz ich już w swojej mocy, nie wolno ci ich zabijać.

Srebrna Orda jak jeden mąż spojrzała zdumiona na byłego nauczyciela.

— Niestety, tak działa cywilizacja — dodał.

— Ale sam mówiłeś, że tępaki nie mają żadnej głupiej broni — przypomniał Truckle.

— Owszem. — Saveloy zadrżał. — Dlatego właśnie nie wolno ich zabijać.

— Oszalałeś? Masz wariackie papiery, co?

Cohen poskrobał się po brodzie. Pozostali przy życiu gwardziści obserwowali go z lękiem. Byli przyzwyczajeni do okrutnych i niezwykłych kar, ale nie do wcześniejszych dyskusji.

— Nie masz doświadczenia bojowego, Ucz, prawda? — zapytał.

— Poza klasą czwartą? Niewiele. Ale obawiam się, że tak trzeba to załatwić. Przykro mi. Sam mówiłeś, że chcesz…

— W każdym razie ja głosuję, żeby poderżnąć im gardła od razu — oświadczył Mały Willie. — Nie mam ochoty na te historie z braniem do niewoli. Niby kto ma ich potem karmić?

— Obawiam się, że my musimy.

— Kto? Niby ja też? Głosuję za tym, żeby kazać im zeżreć własne oczy. Kto za, ręka do góry!

Ordyńcy pomruczeli z aprobatą. Wśród uniesionych rąk Cohen dostrzegł także jedną należącą do Dziewięciu Drzewek Pomarańczy.

— Za czym głosujesz, chłopcze? — spytał zdziwiony.

— Przepraszam pana, czy mógłbym wyjść do ubikacji?

— Posłuchajcie mnie wszyscy — rzekł Cohen. — Całe to mordowanie i wyrzynanie nie pasuje do obecnych czasów. Mam rację? Tak mówi Saveloy, a on umie napisać słowo „marmolada”. To więcej niż wy potraficie. Wiadomo, po co tu jesteśmy, więc lepiej zacznijmy od razu, jeżeli chcemy cokolwiek osiągnąć.

— Tak, ale ty przed chwilą zabiłeś strażnika — zaprotestował Truckle.

— Pomału się przyzwyczajam. Do takiej cywilizacji należy się skradać powolutku.

— I tak uważam, że trzeba im obciąć głowy. Tak zrobiłem z kapłanami Obłąkanego Ssącego Demona z Ee.

Klęczący gwardzista znowu podniósł rękę.

— Mogę? — zapytał niepewnie. — Panie…

— O co chodzi, chłopcze?

— Możecie zamknąć nas w tamtej celi. Wtedy nie będziemy już sprawiać kłopotów.

— Dobrze kombinuje — mruknął z uznaniem Cohen. — Zuch chłopak. Nie traci głowy w trudnych sytuacjach. Zamknijcie ich.

Trzydzieści sekund później Srebrna Orda, kulejąc, wkroczyła do miasta.

Gwardziści tkwili w ciasnej, dusznej celi.

— Kim oni byli? — zapytał któryś po dłuższej chwili.

— Myślę, że mogli być przodkami.

— Wydawało mi się, że trzeba być martwym, zanim się zostanie przodkiem.

— Ten na wózku wyglądał na martwego. Aż do chwili, kiedy pchnął mieczem Cztery Białe Lisy.

— Może zaczniemy wołać o pomoc?

— Mogą nas usłyszeć.

— Tak, ale jeśli ktoś nas nie wypuści, będziemy tu siedzieć. Ściany są bardzo grube, a drzwi bardzo mocne.

— To dobrze.

* * *

Rincewind wyhamował w jakiejś wąskiej uliczce. Nie przejmował się nawet sprawdzaniem, czy ktoś go ściga. Jednym potężnym skokiem człowiek mógł tutaj się przenieść do wolności — pod warunkiem że uświadomi sobie taką możliwość.

W skład wolności, naturalnie, wchodziło odwieczne prawo do śmierci głodowej. Już bardzo dawno nie jadł przyzwoitego posiłku.

Jakby na wezwanie, w głębi uliczki rozległy się okrzyki.

— Ciasteczka ryżowe! Ciasteczka! Kupujcie smaczne ryżowe ciasteczka! Herbata! Stuletnie jaja! Jaja! Kupujcie, póki smaczne i wiekowe! Kupujcie… Tak? O co chodzi?

Do handlarza zbliżył się starszy mężczyzna.

— Dibhala-san! To jajko, które mi sprzedałeś…

— Co z nim, szacowny panie?

— Czy zechciałbyś je powąchać?

Handlarz pociągnął nosem.

— Tak, pięknie pachnie — stwierdził.

— Pięknie? Pięknie? To jajko jest praktycznie świeże!

— Ma sto lat co do dnia, szogunie — zapewnił handlarz. — Przyjrzyj się barwie skorupki: gładka i czarna…