— Czerń się ściera!
Rincewind słuchał uważnie. Coś jest w teorii, myślał, że na świecie żyje tylko kilka osób. Dlatego człowiek ciągle spotyka te same. Gdzieś pewnie istnieje ich forma wyjściowa.
— Chcesz powiedzieć, że mój towar jest świeży! Obym wnętrzności sobie wypruł honorowo! Posłuchaj, zrobię tak…
Tak, było w tym handlarzu coś znajomego i magicznego. Ktoś przyszedł poskarżyć się na świeże jajko, a jednak po kilku minutach dawał się namówić, by o jaju zapomnieć i jeszcze kupić dwa ryżowe ciasteczka oraz coś tajemniczego zawiniętego w liście. Ryżowe ciasteczka wyglądały całkiem smacznie. No, w każdym razie smaczniej niż inne artykuły.
Rincewind podszedł ostrożnie. Handlarz przestępował z nogi na nogę i pogwizdywał cicho. Przerwał jednak te czynności, by obdarzyć Rincewinda szerokim, szczerym i przyjaznym uśmiechem.
— Wspaniałe starożytne jajo, szogunie?
Miseczka ustawiona pośrodku tacy pełna była złotych monet. Rincewindowi zamarło serce. Za cenę jednego z cuchnących jajek Dibhali można było kupić całą ulicę w Ankh-Morpork.
— Pewnie nie udzielasz… kredytu? — upewnił się.
Dibhala rzucił mu znaczące spojrzenie.
— Udam, że w ogóle tego nie słyszałem, szogunie — oświadczył.
— Powiedz, nie masz przypadkiem jakichś krewnych za morzem?
To zyskało mu kolejne spojrzenie — z ukosa, nieufne.
— Co? Za morzami nie ma nic oprócz złych krwiożerczych upiorów. Wszyscy o tym wiedzą, szogunie. Dziwię się, że ty nie wiesz.
— Upiory?
— Próbują się tu przedostać, żeby nas skrzywdzić — dokończył Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala. — Może nawet ukraść nasze towary. Trzeba im dołożyć porządnym fajerwerkiem, moim zdaniem. Nie lubią solidnego, głośnego huku.
Rzucił Rincewindowi kolejne spojrzenie, jeszcze dłuższe i wyrachowane.
— Skąd tu przybywasz, szogunie? — zapytał, a w jego głosie pojawiła się nuta podejrzliwości.
— Z Bes Pelargic — odparł szybko Rincewind. — To tłumaczy mój dziwny akcent i manieryzmy, które w innym wypadku mogłyby wzbudzić u kogoś przekonanie, że jestem cudzoziemcem.
— Och, Bes Pelargic… — westchnął Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo. — W takim razie znasz pewnie mojego starego przyjaciela Pięć Szczypiec, który mieszka przy ulicy Niebiańskiej?
Rincewind był przygotowany na tę starą sztuczkę.
— Nie — odparł. — Nigdy nie słyszałem ani o nim, ani o takiej ulicy.
Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jeśli krzyknę teraz „cudzoziemski demon” odpowiednio głośno, nie zrobisz nawet trzech kroków — powiedział swobodnym tonem. — Gwardziści zawloką cię do Zakazanego Miasta, a tam jest coś specjalnego, co robią z…
— Słyszałem o tym — zapewnił szybko Rincewind.
— Pięć Szczypiec był przez trzy lata zarządcą dystryktu, a ulica Niebiańska to główny trakt miasta — wyjaśnił Wnętrzności Sobie Wypruwani Honorowo. — Zawsze chciałem poznać krwiożerczego cudzoziemskiego upiora. Poczęstuj się ryżowym ciasteczkiem.
Rincewind rozglądał się nerwowo. Choć to dziwne, sytuacja nie wydawała się jednak groźna, a w żadnym razie nieuchronnie groźna. Miał wrażenie, że niebezpieczeństwo podlega negocjacjom.
— Przypuśćmy, że przyznam, iż naprawdę przybywam zza Muru? — zapytał jak najciszej.
Dibhala skinął głową. Wsunął dłoń pod szatę i szybkim ruchem wysunął, by natychmiast ukryć z powrotem coś, co — jak Rincewind stwierdził bez wielkiego zdziwienia — nosiło tytuł „Co robiłem…”.
— Niektórzy utrzymują, że za Murem nie ma nic prócz rozpalonych pustyń, złych upiorów i straszliwych potworów — rzekł Dibhala. — Ale ja mówię: a co z możliwościami handlowymi? Ktoś posiadający odpowiednie kontakty… Rozumiesz, co mam na myśli, szogunie? Taki człowiek może daleko zajść w krainie krwiożerczych upiorów.
Rincewind kiwnął głową. Wolał nie informować, że gdyby ktoś pojawił się w Ankh-Morpork z garścią złota, co najmniej trzystu ludzi pojawiłoby się ze stalą w garści.
Dibhala ciągnął dalej:
— Tak jak ja to widzę, przy całej tej niepewnej sytuacji z cesarzem, z pogłoskami o buncie i w ogóle… i niech żyje jego wysokość Syn Niebios, naturalnie… może się znaleźć okazja dla handlowca z otwartym umysłem. Mam rację?
— Okazja?
— Okazja. Na przykład… Mamy taką tkaninę… — Dibhala nachylił się do ucha Rincewinda. — Pochodzi z [nieznany piktogram] gąsienic. Nazywa się jedwab. Służy…
— Tak, wiem — przerwał mu Rincewind. — Sprowadzamy ją z Klatchu.
— No to… Jest też taki krzak, rozumiesz. Suszy się liście, a potem, kiedy zalać je gorącą wodą i wy…
— Herbata, wiem. Dociera do nas z Howondalandu.
W.S.W.H. Dibhala był wyraźnie zaszokowany.
— Mamy jeszcze taki proszek, który wsypuje się do rur…
— Sztuczne ognie? Mamy sztuczne ognie.
— A może delikatna porcelana? Jest tak…
— W Ankh-Morpork są krasnoludy, które wytwarzają porcelanę tak cienką, że można przez nią czytać książkę. Nawet jeśli są w niej takie przypisy drobnym drukiem.
Dibhala zmarszczył czoło.
— Wygląda na to, że sprytne z was krwiożercze upiory — przyznał, cofając się o krok. — Może to i prawda, że jesteście niebezpieczne.
— My? Nami się nie przejmuj — uspokoił go Rincewind. — W Ankh-Morpork właściwie nie zabijamy obcych. Strasznie trudno jest im potem coś sprzedać.
— A co takiego mamy, co jest wam potrzebne? Może zjedz jeszcze ciastko. Na koszt pagody. Może spróbujesz wieprzowych kulek? Na pałeczce.
Rincewind wybrał ciastko. Wolał nie pytać o inne dania.
— Macie złoto — rzekł.
— Ach, złoto… Za miękkie, żeby było praktyczne. Chociaż nadaje się na rynny i do krycia dachów.
— Aha. Mam przeczucie, że ludzie w Ankh-Morpork znajdą dla niego zastosowanie — zapewnił Rincewind.
Powrócił wzrokiem do monet na tacy Dibhali. Kraina, gdzie złoto jest tańsze od ołowiu…
— Co to jest? — zapytał, wskazując przysypany monetami, pomięty prostokąt.
W.S.W.H. Dibhala spojrzał.
— To coś takiego, czego tu używamy — wyjaśnił, mówiąc bardzo powoli. — Oczywiście, dla ciebie to pewnie nowość. Nazywamy to pie-nią-dze. Służą do noszenia przy sobie…
— Chodziło mi o ten kawałek papieru — wtrącił Rincewind.
— Mnie również. To banknot dziesięciorhinuowy.
— Co to znaczy?
— To, co powiedziałem. Znaczy, że jest wart dziesięć takich. — Dibhala podniósł złotą monetę wielkości ryżowego ciasteczka.
— Ale kto by chciał kupić kawałek papieru?
— Tego się nie kupuje. To służy do kupowania.
Rincewind wytrzeszczył oczy.
— Idziesz na targ — tłumaczył Dibhala, powracając do powolnej wymowy dla ciężko myślących. — Mówisz: „Dzień dob-ry rzeź-ni-ku, ile za te psie no-sy?” A on na to: „Trzy rhinu, szogunie”. Wtedy ty: „Mam tylko kucyka”. Widzisz, tu jest ry-ci-na kucyka, popatrz, takie właśnie są na banknotach dziesięciorhinuowych. On daje ci psie nosy i siedem monet tego, co nazywamy „resztą”. Gdybyś natomiast miał małpę, to znaczy pięćdziesiąt rhinu, powiedziałby „Nie masz drob-nych?”, a…
— Przecież to tylko papier! — zawołał Rincewind.
— Dla ciebie to może być papier, ale dla mnie to dziesięć ryżowych ciasteczek — oświadczył W.S.W.H. — A czego używacie wy, zagraniczni krwiopijcy? Wielkich kamieni z dziurami?