Выбрать главу

Rincewind wpatrywał się w papierowe pieniądze.

W Ankh-Morpork działało kilkanaście papierni, a niektórzy specjaliści z Gildii Grawerów potrafili wygrawerować swoje nazwisko i adres na główce szpilki…

Nagle wezbrała w nim duma z osiągnięć rodaków. Są może przekupni i chciwi, ale na bogów, robią to dobrze i nigdy nie zakładają, że nie mają się już czego uczyć.

— Przekonasz się, jak sądzę — powiedział — że w Ankh-Morpork wiele budynków potrzebuje nowych dachów.

— Naprawdę? — ucieszył się Dibhala.

— Tak. Deszcz wlewa się do pokojów.

— A mają czym płacić? Bo słyszałem…

Rincewind raz jeszcze zerknął na papierowy pieniądz. Pokręcił głową. Warte więcej niż złoto…

— Zapłacą tymi… banknotami co najmniej tak dobrymi jak ten — zapewnił. — Pewnie nawet lepszymi. Dam ci rekomendacje. A teraz — dodał pospiesznie — jak się stąd wydostać?

Dibhala podrapał się po głowie.

— Może być trudne — stwierdził. — Wokół miasta stoją wojska. A ty w tym kapeluszu wyglądasz trochę cudzoziemsko. Niełatwa sprawa…

W głębi uliczki nastąpiło jakieś poruszenie, a raczej wzrost natężenia poruszeń. Tłum rozstąpił się w sposób typowy dla nieuzbrojonych tłumów w obecności zbrojnych, a grupa gwardzistów ruszyła w stronę Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo.

Handlarz odstąpił pod ścianę i rzucił im przyjazny uśmiech człowieka, który z radością udzieli zniżki klientowi z mieczem.

Dwaj gwardziści wlekli między sobą bezwładnego jeńca. Kiedy przechodzili obok, uniósł zakrwawioną trochę głowę.

— Przedłużone trwanie… — zdążył powiedzieć, nim dłoń w ciężkiej rękawicy trzepnęła go w usta.

Gwardziści przeszli dalej. Tłum wypełnił przestrzeń.

— No nie… — mruknął W.S.W.H. — Chyba znowu… ej! Gdzie jesteś?

Rincewind wyłonił się zza rogu. W.S.W.H. był pod wrażeniem — kiedy cudzoziemski upiór się poruszył, naprawdę huknął niewielki grom.

— Widzę, że złapali jeszcze jednego z nich — powiedział. — Pewnie naklejał ulotki na murach.

— Jeszcze jednego z kogo? — nie zrozumiał Rincewind.

— Z Czerwonej Armii.

— Aha.

— Nie zwracam na nich uwagi, ale podobno jakieś stare legendy mają znowu powrócić na świat. O cesarzu i w ogóle. Osobiście niczego takiego nie zauważyłem.

— Nie wyglądał legendarnie — zauważył Rincewind.

— Niektórzy ludzie uwierzą we wszystko.

— Co się z nim stanie?

— Trudno powiedzieć teraz, kiedy cesarz jest umierający. Pewnie obetną mu dłonie i stopy.

— Co? Dlaczego?

— Bo jest młody. Może liczyć na pobłażliwość. Trochę więcej lat i skończyłby z głową zatkniętą przy miejskiej bramie.

— Taka jest kara za rozlepianie ulotek?

— Rozumiesz, dzięki temu więcej tego nie zrobi — wyjaśnił W.S.W.H.

Rincewind cofnął się.

— Dziękuję.

Odszedł szybko.

— No nie — mówił do siebie, przeciskając się przez tłum. — Nie pozwolę się wmieszać w takie odrąbywanie ludziom głów…

I wtedy znowu ktoś go uderzył. Ale bardzo grzecznie.

Osuwając się na kolana, a potem na twarz, myślał jeszcze, gdzie się podziało dobre, staroświeckie „Hej, ty!”.

* * *

Srebrna Orda wędrowała po uliczkach Hunghung.

— Nie nazwałbym tego pieprzonym czesaniem miasta i rąbaniem każdego spotkanego głąba — mruczał Truckle. — Kiedy jeździłem z Bruce’em Hunem, nigdy nie wchodziliśmy przez główną bramę jak banda ckliwych matko…

— Panie Nieuprzejmy — przerwał mu pospiesznie Saveloy. — To chyba odpowiednia chwila, żeby zajrzeć do listy, którą dla pana przygotowałem.

— Jakiej pieprzonej listy? — zapytał Truckle, groźnie wysuwając szczękę.

— Listy przyjętych, cywilizowanych słów, prawda? — Saveloy zwrócił się do pozostałych. — Pamiętacie, co wam mówiłem o cy-wi-li-zo-wa-nym za-cho-wa-niu? Cywilizowane zachowanie jest kluczowe dla powodzenia naszej długoterminowej strategii.

— A co to jest długoterminowa strategia? — zainteresował się Caleb Rozpruwacz.

— To, co chcemy robić później — wyjaśnił Cohen.

— A co to takiego?

— To plan.

— No niech mnie za… — zaczął Truckle.

— Lista, panie Nieuprzejmy. Tylko słowa z listy — warknął gniewnie Saveloy. — Posłuchajcie, chylę czoło przed waszym doświadczeniem, gdy przychodzi wędrować przez pustkowia, ale to jest cywilizacja i musicie używać odpowiednich słów. Proszę.

— Lepiej rób, co on mówi, Truckle — poradził Cohen.

Naburmuszony Truckle wyłowił z kieszeni pomiętą kartkę papieru. Rozwinął ją.

— Licho? — zawołał. — Co to jest licho? I co ma kogo trafiać?

— To są… cywilizowane przekleństwa.

— No to możesz je sobie wsadzić…

— No! — Saveloy ostrzegawczo uniósł palec.

— Możesz je wepchnąć w…

— No!

— Możesz…

— No!

Truckle zamknął oczy i zacisnął pięści.

— Niech to wszystko piorun strzeli! — krzyknął.

— Dobrze — pochwalił go Saveloy. — Dużo lepiej.

Zwrócił się do Cohena, który uśmiechał się złośliwie, widząc zakłopotanie Truckle’a.

— Cohen, tam jest stragan z jabłkami. Masz ochotę na jabłko?

— No, zjadłoby się — przyznał Cohen ostrożnym tonem człowieka, który wręcza iluzjoniście swój zegarek, widząc przy tym, że tamten szczerzy zęby i trzyma w ręku młotek.

— Dobrze. Klasa… to znaczy: uważajcie, panowie. Dżyngis chciałby jabłko. Tam oto widzimy stragan z owocami i orzechami. Co Dżyngis powinien zrobić? — Saveloy z nadzieją popatrzył na swych podopiecznych. — Ktoś wie? Tak?

— To łatwe. Trzeba zabić tego małego… — znowu zaszeleścił rozwijany papier — …faceta za straganem…

— Nie, panie Nieuprzejmy. Ktoś jeszcze?

— Co?

— Można podpalić…

— Nie, panie Vincent. Jeszcze…?

— Zgwałcić…

— Nie, nie, panie Rozpruwacz — zaprotestował Saveloy. — Bierzemy trochę pie… pie…?

Spojrzał na nich wyczekująco.

— …pieniędzy… — odpowiedziała chórem Srebrna Orda.

— I…? Co potem robimy? Przecież ćwiczyliśmy to setki razy. Potem…

To był trudny element. Pokryte zmarszczkami twarze wykrzywiły się i pofałdowały jeszcze bardziej, gdy ordyńcy próbowali wyrwać swe umysły z otchłani przyzwyczajeń.

— Da… — zaczął z wahaniem Cohen.

Saveloy uśmiechnął się szeroko i zachęcająco kiwnął głową.

— Dajemy? Je… — Wargi Cohena aż pobielały z wysiłku. — Jemu?

— Tak! Dobra odpowiedź. W zamian za jabłko. O braniu reszty i mówieniu „dziękuję” porozmawiamy kiedy indziej, kiedy będziecie do tego gotowi. A teraz, Dżyngis, masz tutaj monetę. Do dzieła.

Cohen otarł czoło. Zaczynał się pocić.

— A może pociąłbym go choć trochę…

— Nie. To jest cywilizacja.

Cohen przytaknął nerwowo. Wyprostował się i podszedł do straganu. Sprzedawca jabłek, który podejrzliwie obserwował całą grupę, skinął mu na powitanie.

Cohen zagapił się przed siebie. Poruszał bezgłośnie wargami, jakby powtarzał w pamięci scenariusz. Wreszcie się odezwał:

— Hej, tłusty handlarzu, oddaj mi wszystkie… jedno jabłko… a ja ci dam… tę monetę.