Выбрать главу

— Widzieliśmy ich fragmenty — odparła Kwiat Lotosu.

— Zwykle głowy — dodał Dwa Ogniste Zioła. — Na hakach przy bramie.

— Ale nie głowę Trzech Zaprzężonych Wołów — oświadczyła stanowczo Kwiat Lotosu. — Wielki Mag przemówił!

— Właściwie to chyba nie powiedziałem…

— Przemówiłeś — przerwała mu Motyl.

Rincewind przyzwyczaił się już do mroku i przekonał się, że jest w jakimś magazynie czy piwnicy. Przytłumiony gwar miasta dobiegał przez okratowane otwory w sklepieniu. Połowa pomieszczenia zastawiona była beczkami i pakami, a na każdej ktoś siedział. Panował wręcz ścisk.

Wszyscy obserwowali go w nabożnym skupieniu, ale nie tylko to mieli ze sobą wspólnego.

Rincewind obrócił się dookoła.

— Co to za dzieci? — zapytał.

— To jest hunghungska kadra Czerwonej Armii — odpowiedziała mu Kwiat Lotosu.

Dwa Ogniste Zioła parsknął gniewnie.

— Dlaczego mu to zdradziłaś? — oburzył się. — Teraz trzeba będzie go zabić.

— Przecież są tacy młodzi!

— Może nie są zaawansowani w latach — odparł Dwa Ogniste Zioła — ale czcigodni pod względem odwagi i honoru.

— I doświadczeni w walce? Ci gwardziści, których widziałem, nie wyglądają na miłych ludzi. A czy wy macie chociaż jakąś broń?

— Broń wydrzemy z rąk naszych wrogów! — oświadczył Dwa Ogniste Zioła.

Zabrzmiały entuzjastyczne okrzyki.

— Naprawdę? A jak właściwie ich skłonicie, żeby ją puścili?

Rincewind wskazał małą dziewczynkę, która odsunęła się sprzed jego palca, jakby trzymał naładowaną kuszę. Wyglądała na siedem lat i ściskała pluszowego królika.

— Jak ci na imię?

— Jedna Ukochana Perła, Wielki Magu.

— A co robisz w Czerwonej Armii?

— Dostałam medal za rozlepianie ulotek, Wielki Magu.

— No tak… Na przykład „Niech niezbyt dobre rzeczy przytrafią się naszym nieprzyjaciołom, jeśli można”? Takie hasła?

— No… — dziewczynka zerknęła niepewnie na Motyl.

— Rewolucja nie jest dla nas łatwa — wyjaśniła starsza dziewczyna. — Brakuje nam… doświadczenia.

— No więc przybyłem, by wam powiedzieć, że nie robi się rewolucji śpiewaniem pieśni, rozlepianiem ulotek i walką gołymi rękami! — zawołał Rincewind. — Nie wtedy, kiedy staje się przeciwko prawdziwym ludziom z prawdziwą bronią. Wy…

Przerwał, gdy uświadomił sobie, że sto par oczu obserwuje go w skupieniu, a dwieście uszu pilnie słucha.

Odtworzył swoje słowa w komorze echowej własnej głowy. Powiedział: „przybyłem, by wam powiedzieć…”.

— …to znaczy, nie do mnie należy mówienie wam czegokolwiek.

— Rzeczywiście — wtrącił Dwa Ogniste Zioła. — Zwyciężymy, bo po naszej stronie stoi historia.

— Zwyciężymy, bo po naszej stronie stoi Wielki Mag — poprawiła go surowo Motyl.

— Coś wam powiem! — krzyknął Rincewind. — Wolałbym raczej zaufać sobie niż historii! Niech to demony, naprawdę to powiedziałem?

— A zatem pomożesz Trzem Zaprzężonym Wołom — stwierdziła Motyl.

— Proszę! — zawołała Kwiat Lotosu.

Rincewind spojrzał na nią, na łzy w kącikach jej oczu, na bandę zasłuchanych dzieci i nastolatków, którzy naprawdę wierzyli, że śpiewając porywające pieśni, można pokonać armię.

Jeśli się dobrze zastanowić, miał tylko jedno wyjście.

Musi na razie udawać, że się zgadza, a potem wynieść się jak najszybciej i przy pierwszej okazji. Gniew Motyl był groźny, ale hak to hak. Oczywiście, przez jakiś czas potem będzie się czuł paskudnie, ale o to właśnie chodzi. Będzie się czuł paskudnie, ale nie będzie czuł haka.

Świat miał zbyt wielu bohaterów i na pewno nie potrzebuje następnego. Miał za to tylko jednego Rincewinda, więc Rincewind był światu winien utrzymywanie tego jedynego przy życiu jak najdłużej.

* * *

Przy drodze stała gospoda. Miała dziedziniec. I zagrodę dla Bagaży.

Stały tam wielkie kufry podróżne mogące pomieścić dwutygodniowe wyposażenie dla całej rodziny ze służbą. Były kupieckie walizki próbek, zwykłe kwadratowe skrzynki na prymitywnych nogach. Były eleganckie torby na krótkie trasy.

Szurały i przesuwały się w zagrodzie. Od czasu do czasu brzęknął uchwyt, skrzypnął zawias, raz czy dwa stuknęło wieko i zatupały kufry próbujące usunąć się z drogi.

Trzy z nich były duże i kryte nabijaną ćwiekami skórą. Wyglądały na taki ekwipunek podróżny, który włóczy się w pobliżu tanich hoteli i rzuca nieprzyzwoite uwagi damskim torebkom. Obiektem ich uwagi stała się niezbyt duża walizka z inkrustowanym wiekiem i na drobnych stopach. Wycofała się w sam kąt.

Największy z kufrów podchodził do niej coraz bliżej, a jego ciężkie, nabijane wieko kilka razy otworzyło się ze zgrzytem. Mniejsza walizka cofała się tak, że jej tylne nogi usiłowały już wdrapywać się na ogrodzenie.

Nagle zza muru dziedzińca rozległ się tupot nóżek. Rozbrzmiewał coraz głośniej, aż ucichł nagle. Coś brzęknęło, jakby ciężki obiekt wylądował na naciągniętym dachu powozu. Na tle wschodzącego księżyca pojawiła się sylwetka czegoś koziołkującego wolno w powietrzu.

To coś wylądowało przed trzema wielkimi kuframi, podskoczyło i ruszyło do ataku.

W końcu podróżni wybiegli z gospody w noc, ale wtedy części odzieży leżały już rozrzucone i zdeptane na całym dziedzińcu. Trzy czarne kufry, podrapane i poobijane, znaleziono na dachu. Każdy skrobał nogami dachówki i odpychał pozostałe, próbując znaleźć się jak najwyżej. Inne Bagaże wpadły w panikę, wyłamały ogrodzenie i rozbiegły się po okolicy.

W końcu znaleziono wszystkie, prócz jednego.

* * *

Ordyńcy byli z siebie dumni, kiedy siadali razem do kolacji. Zachowywali się, zdaniem Saveloya, jak gromada chłopców, którzy właśnie dostali swoją pierwszą parę długich spodni.

Co zresztą właśnie się stało. Każdy miał na sobie workowate spodnie i długą szarą szatę.

— Robiliśmy zakupy — oznajmił z dumą Caleb. — Płaciliśmy za wszystko pieniędzmi. Jesteśmy ubrani jak ludzie cywilizowani.

— Istotnie — zgodził się pobłażliwie Saveloy.

Miał nadzieję, że doprowadzą misję do końca, zanim odkryją, jakich cywilizowanych ludzi noszą kostiumy. Kłopotliwe okazały się brody. Ludzie, którzy nosili takie ubrania w Zakazanym Mieście, zwykle nie mieli bród. Ich brak bród był wręcz przysłowiowy. Właściwie w ścisłym sensie przysłowiowy był ich brak innych ważnych fragmentów, a w konsekwencji również zarostu.

Cohen przesunął się na krześle.

— Drapie — stwierdził. — To są spodnie, tak? Nigdy jeszcze takich nie nosiłem. Koszuli też. Po co komu koszula, która nie jest kolczugą?

— Ale poszło nam świetnie — powiedział Caleb.

Poszedł nawet się ogolić, zmuszając cyrulika, by po raz pierwszy w swej karierze użył dłuta. Teraz co chwila gładził swój nagi, różowy podbródek.

— No, rzeczywiście byliśmy cywilizowani — uznał Vincent.

— Z wyjątkiem tego kawałka, kiedy podpaliłeś sprzedawcę — wtrącił Mały Willie.

— No, ale podpaliłem go tylko trochę.

— Co?

— Ucz!

— Słucham, Dżyngis.

— Dlaczego powiedziałeś sprzedawcy fajerwerków, że wszyscy, których znałeś, zginęli gwałtowną śmiercią?

Saveloy stopą trącał pod stołem dużą paczkę stojącą obok pięknego nowego kociołka.

— Żeby nie nabrał podejrzeń co do naszych zakupów.