Czuł jednak, że nie wypada chichotać przy tym radośnie. Dokonywanie tych czynów powinno być jedynie koniecznym obowiązkiem, a nie przyjemnością.
Gdzieś z daleka usłyszał krzyki. To cesarz znowu grał w szachy. Lubił korzystać z żywych figur.
Drugiemu Małemu Wangowi ciążyła ta wiedza. Kiedyś czasy były lepsze — zdążył już to odkryć. Nie zawsze sprawy Imperium wyglądały tak jak teraz. Cesarze nie byli okrutnymi błaznami, których otoczenie jest bezpieczne jak bagna w sezonie krokodyli. Kiedy umierał władca, nie zawsze wybuchała wojna domowa. Arystokraci nie rządzili krajem. Lud miał prawa, nie tylko obowiązki.
Aż pewnego dnia zakwestionowano prawo sukcesji, wybuchła wojna i od tego czasu nic jakoś nie mogło się poprawić.
Jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego, niedługo umrze cesarz. Bez wątpienia jest już dla niego przygotowywane specjalne piekło. Jak zwykle rozpęta się wojna, po czym na tron wstąpi nowy cesarz. Jeśli Drugi Mały Wang będzie miał wielkie szczęście, zostanie ścięty, co zwykle przytrafiało się ludziom, którzy objęli wysokie urzędy za poprzedniej władzy. Ale według obecnych norm nie jest to szczególne okrucieństwo, gdyż ostatnio można było stracić głowę za przeszkodzenie cesarzowi w myśleniu albo za stanie w niewłaściwym miejscu.
I wtedy Drugi Mały Wang usłyszał duchy.
Zdawało mu się, że są tuż pod jego stopami.
Mówiły obcym językiem, więc dla Drugiego Małego Wanga były to pozbawione znaczenia dźwięki. Brzmiały tak:
— „Gdzie jesteśmy, do demona?”
— „Gdzieś pod pałacem. Jestem pewien. Szukajcie następnej klapy w suficie.”
— „Co?”
— „Mam dość pchania tego przeklętego wózka.”
— „Mówię, że po wszystkim należy mi się gorący masaż stóp.”
— „To ma być sposób na wejście do miasta? To ma być wejście do miasta? Po pachy w wodzie? Nie tak wkraczaliśmy do jakiegoś pie… nędznego miasta, kiedy jeździłem z Bruce’em Hunem. Do tego… kochającego miasta wkraczało się na czele tysiąca konnych, ot co!”
— „Tak, ale w tej rurze i tak by się nie zmieścili.”
Głosy brzmiały głucho i dudniąco. Zdumiony i zafascynowany Drugi Mały Wang podążał za nimi przez zagrabiony żwir w sposób tak niedbały, że mógł zyskać natychmiastowe wyrwanie języka z jego zwykłego miejsca pokoju i ukojenia.
— „Możemy się pospieszyć? Wolałbym, żeby nas już tu nie było, kiedy wybuchnie kociołek. A nie miałem czasu na eksperymenty z lontami.”
— „Wciąż nie łapie, o co chodzi z tym kociołkiem, Ucz.”
— „Mam nadzieje, że fajerwerki wybiją dziurę w murze.”
— „Jasne. Ale w takim razie dlaczego nas tam nie ma? Po co leziemy tą rurą?”
— „Bo wszyscy strażnicy pobiegną sprawdzić, co wybuchło.”
— „Właśnie. I powinniśmy na nich czekać.”
— „Nie! Powinniśmy być tutaj, Dżyngis. Ten manewr nazywa się „odwrócenie uwagi”. W ten sposób… jest bardziej cywilizowanie.”
Drugi Mały Wang przycisnął ucho do gruntu.
— „Ucz, jaka jest kara za wejście do Zakazanego Miasta? Możesz powtórzyć?”
— „O ile wiem, jest to egzekucja polegająca na powieszeniu, wyciąganiu i ćwiartowaniu. Dlatego, rozumiecie, lepiej, żeby…”
Coś bardzo cicho plusnęło.
— „A jak kogoś wyciągają?”
— „Wydaje mi się, że wypruwają wnętrzności i pokazują je skazańcowi.”
— „Po co?”
— „Właściwie nie wiem. Pewnie żeby sprawdzić, czy je rozpozna.”
— „Znaczy, niby jak? O, faktycznie, to moje nerki, a to moje śniadanie?”
— „A jak ćwiartują? Tną na ćwiartki?”
— „Sądząc z kontekstu, to bardzo prawdopodobne.”
Przez chwilę słychać było tylko plusk sześciu par nóg i ciche zgrzytanie czegoś, co brzmiało jak koła.
— „No, a jak wieszają?”
— „Słucham?”
— „He, he, he… Przepraszam, żartowałem.”
Drugi Mały Wang potknął się o dwustuletnie drzewko bonsai i uderzył głową o kamień wybrany ze względu na swój fundamentalny spokój. Kiedy po kilku sekundach odzyskał przytomność, głosy umilkły. O ile w ogóle realnie istniały.
Duchy. Ostatnio sporo jest tu duchów. Drugi Mały Wang żałował, że nie ma przy sobie paru fajerwerków.
Bycie mistrzem protokołu okazało się gorsze nawet od szukania rymu do „pomarańczy płatka”.
Latarnie rozjaśniały uliczki Hunghung. Słysząc za sobą ciche rozmowy Czerwonej Armii, Rincewind dotarł do muru Zakazanego Miasta.
Nikt lepiej od niego nie wiedział, że jest absolutnie niezdolny do prawdziwych czarów. Udawały mu się jedynie przypadkiem.
Był więc pewien, że jeśli pomacha ręką i wypowie kilka magicznych słów, mur najprawdopodobniej stanie się trochę mniej dziurawy niż w tej chwili.
Przykro będzie rozczarować Kwiat Lotosu, której ciało nasuwało na myśl talerz ozdobnie ciętych frytek. Chyba jednak najwyższy czas, by się nauczyła, że nie wolno polegać na magach.
A potem będzie mógł się stąd wynieść. Co może mu zrobić Motyl, jeśli spróbuje i zawiedzie?
Ku swemu zdziwieniu odkrył w sobie nadzieję, że zanim ucieknie, zdąży wsadzić Dwóm Ognistym Ziołom palec w oko. Był zdumiony, że inni nie poznali się na tym człowieku.
Znaleźli się pomiędzy bramami. Życie Hunghung oblewało mur niczym mulista fala; wszędzie widział stragany i stoiska. Rincewind myślał dotąd, że Ankhmorporkianie żyją praktycznie na ulicach, jednak w porównaniu z mieszkańcami Hunghung można by ich uznać za agorafobów. Pogrzeby (i połączone z nimi pokazy sztucznych ogni), wesela i ceremonie religijne odbywały się obok i mieszały z normalną działalnością targową, taką jak zarzynanie zwierząt w stylu wolnym i targowanie się na poziomie światowym.
Zioła wskazał odsłonięty odcinek muru. Pod ścianą leżał jedynie stos drewna.
— Mniej więcej tam, Wielki Magu — rzucił drwiąco. — I nie przemęczaj się nadmiernie. Wystarczy mały otwór.
— Przecież dookoła są setki ludzi!
— Czy to kłopot dla tak wybitnego maga? Czy może nie potrafisz, kiedy inni patrzą?
— Nie mam wątpliwości, że Wielki Mag nas zadziwi — oświadczyła Motyl.
— Kiedy ludzie zobaczą potęgę Wielkiego Maga, będą o niej opowiadać po wieczne czasy — dodała Kwiat Lotosu.
— Prawdopodobnie — mruknął Rincewind.
Kadra ucichła, choć wskazywały na to jedynie ich zamknięte usta. Przestrzeń pozostawioną przez to milczenie natychmiast wypełnił gwar tłumu.
Rincewind podwinął rękawy.
Nie był nawet pewien, jakie jest zaklęcie wysadzające obiekty murowane.
Niepewnie machnął ręką.
— Lepiej się odsuńmy — powiedział Zioła ze złośliwym uśmiechem.
— Quanti canicula iila in fenestre — powiedział Rincewind. — Tego…
Rozpaczliwie wpatrywał się w mur. Dzięki wyczuleniu zmysłów, jakie zdarza się ludziom na krawędzi paniki, zauważył kocioł częściowo przysypany drewnem. I chyba był do niego umocowany kawałek płonącego sznurka.
— Słuchajcie — powiedział. — Tam chyba jest…
— Jakieś kłopoty? — spytał złośliwie Zioła.
Rincewind wyprostował się.
— … — odparł z godnością.