Выбрать главу

Orda zbiła się w ciasną gromadkę. Hamish zsunął koc, odsłaniając ich arsenał. Jednak kolekcja wyszczerbionych kling wyglądała dość skromnie wobec dobytych przeciwko nim lśniących zabawek.

— Ucz, może odprowadź pana poborcę do kąta, żeby mu się co nie stało — zaproponował Cohen.

— To szaleństwo! — zawołał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Ci ludzie to najlepsi wojownicy na świecie, a wy jesteście garstką staruszków! Poddajcie się od razu, to sprawdzę osobiście, czy możecie liczyć na zwrot nadpłaty.

— Nie warto się denerwować — uspokoił go Saveloy. — Nikomu nie stanie się krzywda. W sensie metaforycznym, oczywiście.

Dżyngis Cohen machnął kilka razy mieczem.

— No dobra, chłopaki — powiedział. — Pokażcie swoje najlepsze ninjostwo.

Sześć Dobroczynnych Wiatrów patrzył ze zgrozą, jak orda ustawia się w szereg.

— To będzie prawdziwa rzeź! — jęknął.

— Obawiam się, że tak — zgodził się Saveloy. Sięgnął do kieszeni po torbę miętowych cukierków.

— Kim są ci obłąkani starcy? Co robią?

— Na ogół pracują jako barbarzyńscy bohaterowie. Ratują księżniczki, okradają świątynie, walczą z potworami, przeszukują starożytne, pełne grozy ruiny… Takie rzeczy.

— Ale wyglądają na tak starych, że powinni już nie żyć. Po co oni to robią?

Saveloy wzruszył ramionami.

— Nigdy nie zajmowali się niczym innym.

Ninja przekoziołkował przez salę, wrzeszcząc, z mieczami w obu rękach. Cohen czekał na niego w pozycji podobnej do gracza w baseball.

— Zastanawiam się — mówił spokojnie Saveloy — czy znany jest panu termin „ewolucja”?

Spotkali się. Powietrze zamigotało.

— Albo „przetrwanie najsilniejszego”?

Wrzask trwał nadal, choć teraz bardziej natarczywy.

— Nawet nie zauważyłem, jak poruszył mieczem — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.

— Ludzie często nie zauważają.

— Ale… są tacy starzy…

— Istotnie. — Nauczyciel podniósł głos, by być słyszanym wśród krzyków. — To prawda. Są bardzo starymi barbarzyńskimi bohaterami.

Poborca przyglądał się zafascynowany.

— Może miętusa? — zaproponował Saveloy, gdy wózek Hamisha przemknął z łoskotem w pogoni za człowiekiem ze złamanym mieczem i z gorącym pragnieniem zachowania życia. — Przekona się pan, że pomagają, jeśli człowiek przez dłuższy czas przebywa w towarzystwie Srebrnej Ordy.

Aromat unoszący się z papierowej torebki trafił Sześć Dobroczynnych Wiatrów niczym miotacz ognia.

— Jak pan może coś czuć po zjedzeniu czegoś takiego?

— Nie mogę — odparł z zadowoleniem Saveloy.

Poborca wciąż patrzył. Walka była błyskawiczna i zażarta, ale tylko z jednej strony. Ordyńcy walczyli tak, jak można się spodziewać po starcach: powoli i starannie. Całą aktywność przejęli ninje. Nieważne jednak, jak celnie leciały gwiazdki do rzutów, jak szybkie były kopnięcia, cel zawsze — bez widocznego wysiłku — znajdował się gdzie indziej.

— Ponieważ mamy akurat wolną chwilę — zaczął Saveloy, gdy coś z wieloma ostrzami wbiło się w ścianę tuż nad głową poborcy — zastanawiam się, czy mógłby pan powiedzieć mi coś na temat tego wielkiego wzgórza za miastem. To bardzo ciekawa formacja.

— Co? — spytał z roztargnieniem Sześć Dobroczynnych Wiatrów.

— Wielkie wzgórze.

— Chce pan o nim rozmawiać? Teraz?

— Geografia to moje hobby.

Czyjeś ucho trafiło w ucho Sześciu Dobroczynnych Wiatrów.

— No więc… nazywamy je Wielkim Wzgórzem… Proszę spojrzeć, co on robi z…

— Ma wyjątkowo regularny kształt. Czy to formacja naturalna?

— Co? Eee… och… nie wiem. Podobno pojawiło się tysiące lat temu. W czasie straszliwej burzy. Kiedy zmarł pierwszy cesarz. On… On zaraz zginie! Zaraz zginie! Zgi… Jak on to zrobił?

Sześć Dobroczynnych Wiatrów przypomniał sobie nagle, jak to będąc jeszcze dzieckiem, grywał z dziadkiem w Shibo Yangcong-san. Staruszek zawsze wygrywał. Nieważne, jak starannie chłopiec planował swoją strategię, zawsze odkrywał, że dziadek całkiem niewinnie, tuż przed decydującym posunięciem wnuka, umieszczał kamień akurat we właściwym miejscu. Przodek całe życie spędził, grając w shibo. Ta walka była podobna.

— Ojej — szepnął.

— Otóż właśnie — zgodził się Saveloy. — Mają bardzo wiele doświadczenia w nieumieraniu. I doskonale opanowali tę sztukę.

— Ale… czemu tutaj? Po co tu przybyli?

— Zamierzamy dokonać kradzieży — wyjaśnił Saveloy.

Sześć Dobroczynnych Wiatrów ze zrozumieniem pokiwał głową. Skarby Zakazanego Miasta były wręcz legendarne. Nawet krwiożercze upiory musiały o nich słyszeć.

— Mówiąca Waza cesarza P’gi Su? — zgadywał.

— Nie.

— Nefrytowa Głowa Sung Ts’uit Li?

— Nie. Obawiam się, że to zły trop.

— Tajemnica produkcji jedwabiu?

— Niech pan da spokój. Z przędzy jedwabników. Wszyscy to wiedzą. Nie, chodzi nam o coś cenniejszego.

Sześć Dobroczynnych Wiatrów poczuł, jak mimo woli ogarnia go podziw. Tylko siedmiu ninjów stało jeszcze o własnych siłach, a Cohen walczył na miecze z jednym z nich, drugą ręką skręcając papierosa.

Saveloy dostrzegł błysk w oczach tęgiego poborcy.

Jemu zdarzyło się to samo.

Cohen pojawiał się w życiu ludzi niczym zabłąkana planeta w spokojnym systemie planetarnym. Człowiek ciągnął za nim, bo wiedział, że nic podobnego już go nie spotka.

On sam spokojnie poszukiwał skamielin w czasie szkolnych wakacji i całkiem przypadkowo trafił do obozu tych szczególnych skamielin zwanych Srebrną Ordą. Potraktowali go przyjaźnie, gdyż nie miał ani pieniędzy, ani broni. I polubili, ponieważ wiedział to, czego oni nie wiedzieli. I tyle.

Bez wahania podjął wtedy decyzję. To pewnie kwestia atmosfery. Dawne życie przemknęło mu przed oczami i nie potrafił sobie przypomnieć ani jednego dnia, kiedy dobrze się bawił. Pomyślał, że może albo przyłączyć się do ordyńców, albo czeka go powrót do szkoły, a niedługo uścisk wilgotnej dłoni, krótkie brawa i emerytura.

Cohen miał coś w sobie. Chyba określa się to charyzmą. To coś pokonywało nawet jego normalny zapach kozła, który właśnie zjadł szparagi w curry. Wszystko robił nie tak, jak należy. Przeklinał ludzi i używał wobec cudzoziemców języka, który Saveloy uważał za wyjątkowo obraźliwy. Wykrzykiwał określenia, które każdemu innemu zyskałyby bezpłatne poderżnięcie gardła jakąś ciekawą i egzotyczną bronią — i uchodziło mu to na sucho. Po części dlatego że było jasne, iż nie ma w tym złośliwości, ale przede wszystkim dlatego że był, no… Cohenem, czymś w rodzaju naturalnego żywiołu na nogach.

To działało na każdego. Kiedy akurat z trollami nie walczył, lepiej żył z nimi niż ludzie, którzy tylko myśleli, że trolle mają takie same prawa jak wszyscy. Nawet ordyńcy, co do jednego uparci indywidualiści, ulegli temu czarowi.

Ale Saveloy dostrzegał też brak celu w ich życiu. I pewnej nocy skierował rozmowę ku możliwościom oferowanym przez Aurient…

Twarz Sześciu Dobroczynnych Wiatrów rozpromieniła się nagle.

— Macie księgowego? — zapytał.

— No… właściwie to nie.

— Czy ta kradzież ma być traktowana jako dochód czy jako inwestycja?

— Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym. Orda nie płaci podatków.

— Jak to? Nikomu?

— Nie. To zabawne, ale nigdy nie potrafią dłużej utrzymać pieniędzy. One jakoś znikają, wydane na pijaństwa, kobiety i luksusy. Przypuszczam, że z bohaterskiego punktu widzenia można to uznać za podatki.