Выбрать главу

— Lepsze życie dla ludu — odparła zimno Motyl.

— I myślisz, że wybuch jakiegoś powstania i powieszenie paru osób to załatwi? Przybywam z Ankh-Morpork; mieliśmy tam więcej rewolucji i wojen domowych niż wy… ciepławych kaczych łap. I wiecie co? Władcy ciągle rządzą! Zawsze są górą!

Uśmiechali się z uprzejmym i lękliwym niezrozumieniem.

— Posłuchajcie. — Potarł dłonią czoło. — Wszyscy ci ludzie na polach, ci trzymający bawoły… Jeśli wybuchnie rewolucja, będzie im się żyło lepiej, tak?

— Oczywiście. Nie będą już zależni od okrutnych i bezdusznych kaprysów Zakazanego Miasta.

— To świetnie. Czyli tak jakby sami będą mogli za siebie decydować?

— Oczywiście — zapewniła Kwiat Lotosu.

— Za pośrednictwem Komitetu Ludowego — dodała Motyl.

Rincewind oburącz złapał się za głowę.

— Coś podobnego — powiedział. — Sam nie wiem czemu, ale miałem takie prorocze widzenie!

To im zaimponowało.

— Nagle ogarnęło mnie przeczucie — mówił dalej — że w tym Komitecie Ludowym wcale nie znajdzie się tak wielu trzymających bawoły na sznurkach. Właściwie to jakiś… jakiś głos mówi mi, że duża część Komitetu Ludowego, poprawcie mnie, jeśli się mylę, duża część stoi właśnie przede mną.

— Początkowo, oczywiście — przyznała Motyl. — Wieśniacy nie umieją nawet czytać i pisać.

— Podejrzewam, że nie wiedzą nawet, jak należycie uprawiać ziemię. Przecież robią to dopiero od trzech, czy czterech tysięcy lat.

— Istotnie wierzymy, że można dokonać wielu usprawnień. Jeśli będziemy działać w kolektywie.

— Założę się, że będą naprawdę uradowani, kiedy im pokażecie — mruknął Rincewind.

Ponuro wbił wzrok w podłogę. Właściwie to podobała mu się praca trzymającego bawołu na sznurku. Wydawała się niemal równie dobra jak zawód rozbitka. Tęsknił za życiem, w którym mógłby się skupić na miękkości błota pod stopami i podziwiać kształty chmur; życia, w którym umysł nadąża za człowiekiem, dzięki czemu może godzinami spekulować, kiedy bawół znowu użyźni glebę. Ale taka praca była prawdopodobnie wystarczająco trudna, nawet bez ludzi, którzy chcieli ją usprawnić.

Miał ochotę zawołać: Jak możecie być tacy mili, a przy tym tacy głupi? Najlepsze, co można zrobić dla chłopów, to zostawić ich w spokoju. Niech sami sobie radzą. Kiedy ludzie potrafiący czytać i pisać zaczynają walczyć w imieniu tych, którzy nie potrafią, kończy się to inną odmianą głupoty. Jeśli chcecie im pomóc, zbudujcie gdzieś wielką bibliotekę albo co, i zostawcie otwarte drzwi.

Ale to przecież Hunghung. W Hunghung nie można myśleć w ten sposób. Tutaj ludzie nauczyli się robić to, co się im każe. Orda to rozpracowała.

Imperium miało coś gorszego od bata. Miało posłuszeństwo. Bat skryty w duszy. Wykonywać polecenia każdego, kto mówi, co robić. Wolność oznacza tylko, że mówi ktoś inny.

Wszyscy zginiecie.

Jestem tchórzem. Ale nawet ja lepiej od was znam się na prowadzeniu walk. Uciekałem już z pól paru całkiem niezłych bitew.

— Och, po prostu wynieśmy się stąd — rzekł w końcu.

Ostrożnie podniósł miecz zabitego strażnika i już przy drugiej próbie zdołał go chwycić z właściwego końca. Przez chwilę ważył broń w dłoni, potem pokręcił głową i odrzucił.

Kadra przyjęła to z ulgą.

— Ale ja was nie prowadzę — zaznaczył jeszcze Rincewind. — Ja tylko pokazuję drogę. Drogę do wyjścia. Zrozumiano?

Stali z minami zbitych psów, jak ludzie, którzy przeżyli właśnie kilkuminutową tyradę. Wszyscy milczeli. Dwukwiat odezwał się pierwszy.

— On często wygłasza takie mowy. A potem dokonuje czegoś bardzo mężnego.

Rincewind parsknął tylko.

Na szczycie schodów leżał następny martwy strażnik. Gwałtowna śmierć była najwyraźniej zaraźliwa.

Natomiast oparty o ścianę czekał na nich pęk mieczy. I przywiązany do nich zwój.

— Wielki Mag pokazuje nam drogę od dwóch zaledwie minut, a już sprzyja nam wyjątkowe szczęście — zauważyła Kwiat Lotosu.

— Nie dotykajcie tych mieczy — ostrzegł Rincewind.

— Ale przypuśćmy, że spotkamy gwardzistów. Czy nie powinniśmy bronić się przed nimi do ostatniej kropli krwi? — spytała Motyl.

Rincewind spojrzał na nią tępo.

— Nie. Macie uciekać.

— Tak, pamiętam — wtrącił Dwukwiat. — I drugiego dnia bitwy doczekać. To takie powiedzonko z Ankh-Morpork.

Rincewind zawsze uważał, że celem ucieczki jest zachowanie zdolności do ucieczki również drugiego dnia.

— Zastanówcie się — powiedział. — Rzadko kiedy więźniowie zostają w tajemniczy sposób uwolnieni z cel, przypadkiem znajdują obok stos broni i wszystkich strażników wygodnie usuniętych. Czy to was nie dziwi?

— I jeszcze mapę! — zawołała Motyl. Oczy jej błyszczały. Machnęła zwojem.

— Czy to mapa drogi do wyjścia? — upewnił się Rincewind.

— Nie! Do komnat cesarza! Patrzcie, są tu zaznaczone! O tym właśnie wspominał czasami Zioła. Na pewno jest w pałacu! Powinniśmy zabić cesarza!

— Kolejny szczęśliwy przypadek — zgodził się Dwukwiat. — Ale przecież jeśli tylko z cesarzem porozmawiamy…

— Nie słuchałeś? — przerwał mu Rincewind. — W ogóle nie zobaczymy cesarza! Nie przyszło wam do głowy, że strażnicy rzadko kiedy się zakłuwają? Że cele rzadko otwierają się same z siebie? Że nie znajduje się zwykle tak dogodnie porzuconych mieczy i nigdy, ale to nigdy nie trafia się na mapy mówiące „Tędy, chłopcy”? Zresztą i tak nie da się rozmawiać z kimś, kto jest tylko o porcję krewetkowych krakersów oddalony od Zestawu Obiadowego A na dwie osoby.

— Nie — rzekła stanowczo Motyl. — Musimy wykorzystać taką sposobność.

— Po drodze jest mnóstwo gwardzistów.

— No cóż, Wielki Magu, będziesz musiał wiele razy mieć życzenie.

— Wydaje ci się, że wystarczy mi pstryknąć palcami, o tak, a wszyscy gwardziści padną trupem? Ha! Chciałbym, żeby tak było.

— Tamci dwaj już padli — zameldowała Kwiat Lotosu z wylotu korytarza prowadzącego do lochów. I tak żywiła już lękliwy podziw dla Rincewinda. Teraz była przerażona i zachwycona.

— Przypadek!

— Bądźmy poważni — zaproponowała Motyl. — Mamy w pałacu sprzymierzeńca. Może to ktoś, kto właśnie w tej chwili ryzykuje życie! Wiemy, że część eunuchów stoi po naszej stronie.

— Pewnie nic im nie pozostało do stracenia.

— Masz lepszy pomysł, Wielki Magu?

— Tak. Wracajmy do cel.

— Co?

— Coś tu brzydko pachnie. Czy naprawdę zabiłabyś cesarza? Ale tak naprawdę?

Motyl się zawahała.

— Często o tym rozmawialiśmy. Dwa Ogniste Zioła uważał, że gdybyśmy zabili cesarza, jego śmierć rozpaliłaby pochodnię wolności…

— Owszem. To byłabyś ty, płonąca na stosie. Naprawdę, wracajmy lepiej do cel. To najbezpieczniejsze miejsce. Pozamykam was i… pójdę na zwiady.

— Bardzo odważna propozycja — przyznał Dwukwiat. — Typowa dla tego człowieka — dodał z dumą.

Motyl rzuciła Rincewindowi spojrzenie, którego nauczył się lękać.

— To rzeczywiście dobry pomysł — zgodziła się. — A ja będę ci towarzyszyć.

— Ale przecież… to bardzo niebezpieczna wyprawa.

— Nic nie może mi grozić, dopóki jestem z Wielkim Magiem.

— To prawda. Szczera prawda — potwierdził Dwukwiat. — Nic mi się nigdy nie stało, to pewne.

— Poza tym — mówiła dalej jego córka — mam mapę. Byłoby straszne, gdybyś zabłądził w korytarzach i przypadkiem opuścił Zakazane Miasto, prawda?