Teraz też drzemał spokojnie; słyszał tylko z rzadka ciche piski, jak gdyby bardzo ostrożnej myszy.
Nagle przyłbica odsunęła się w górę i jakiś głos zapytał:
— Czy wolisz raczej zginąć, niż zdradzić swego cesarza?
A drugi głos dodał szybko:
— To nie jest podchwytliwe pytanie.
Jedna Wielka Rzeka zamrugał, po czym skierował wzrok niżej. Jakaś zjawa na piszczącym wózku trzymała bardzo duży miecz wymierzony dokładnie w to niewygodne miejsce, gdzie górna część zbroi nie całkiem stykała się z dolną.
Odezwał się trzeci głos:
— Powinienem chyba zaznaczyć, że ostatnie dwadzieścia dziewięć osób, które odpowiedziały nieprawidłowo, są… krajaną suszoną rybą… przepraszam, martwe.
A czwarty wtrącił z naciskiem:
— I nie jesteśmy eunuchami.
Jedna Wielka Rzeka zadudnił od myślowego wysiłku.
— Myślem, że raczej bym se pożył — rzekł.
Człowiek z diamentami w miejscu, gdzie powinien mieć zęby, po przyjacielsku klepnął go w ramię.
— Zuch chłopak — pochwalił. — Przyłącz się do ordy. Przydasz się nam. Może jako machina oblężnicza.
— Kto wy? — zapytał.
— To jest Dżyngis Cohen — wyjaśnił Saveloy. — Sprawca wielkich czynów. Zabójca smoków. Niszczyciel miast. Raz kupił jabłko.
Nikt się nie roześmiał. Saveloy już dawno odkrył, że ordyńcy nie pojmują samej koncepcji sarkazmu. Pewnie nikt go na nich nie próbował.
Jedna Wielka Rzeka został wychowany tak, by wykonywać polecenia. Ruszył za człowiekiem z diamentowymi zębami, ponieważ był on taką właśnie osobą, za którą się podąża, kiedy powie: „Za mną!”.
— Ale wiecie, są tu dziesiątki tysięcy ludzi, którzy naprawdę wolą zginąć, niż zdradzić swojego cesarza — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów, kiedy szli gęsiego korytarzem.
— Mam nadzieję.
— Niektórzy z nich trzymają wartę wokół Zakazanego Miasta. Ominęliśmy ich, ale wciąż tam są. Wcześniej czy później trzeba będzie jakoś sobie z nimi poradzić.
— To świetnie — ucieszył się Cohen.
— Źle — sprzeciwił się Saveloy. — Ta sprawa z ninjami przydała się, żeby poprawić sobie humory…
— poprawić humory… — mruknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— …ale lepiej unikać wielkiej bitwy na otwartym terenie. Narobimy bałaganu.
Cohen podszedł do najbliższej ściany, ozdobionej wspaniałym deseniem pawi, i wyjął nóż.
— Papier — stwierdził. — Zwykły papier. Papierowe ściany. — Wsunął głowę w otwór. Rozległ się piskliwy jęk. — Oj, przepraszam panią. Oficjalna inspekcja ścienna. — Cofnął się z uśmiechem.
— Nie możecie przechodzić przez ściany! — zaprotestował Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Dlaczego nie?
— Bo to… bo to są ściany! Co by się działo, gdyby tak każdy przez nie przechodził? Myślicie, że po co są drzwi?
— Ja tam myślę, że są dla innych — odparł Cohen. — Którędy do tej sali tronowej?
— Co?
— To myślenie lateralne — wyjaśnił Saveloy, kiery ruszyli za nim. — Dżyngis perfekcyjnie opanował pewną odmianę myślenia lateralnego.
— Co to znaczy lateralne?
— Hm… to chyba pewien typ mięśni, jak sądzę.
— Myślenie mięśniami… no tak, rozumiem — mruknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
Rincewind wsunął się w przestrzeń pomiędzy ścianą a dość zabawnym posągiem psa z wywieszonym językiem.
— Co teraz? — spytała Motyl.
— Jak liczna jest Czerwona Armia?
— Liczy sobie wiele tysięcy — odparła wyzywająco Motyl.
— W Hunghung?
— Ależ nie. Ale w każdym mieście jest kadra.
— Jesteś tego pewna? Spotkałaś ich kiedyś?
— Och, nie. To by było niebezpieczne. Tylko Dwa Ogniste Zioła wie, jak się z nimi skontaktować…
— Zabawne. Wiesz, co o tym myślę? Myślę, że ktoś chce wybuchu rewolucji. A wy jesteście tak potwornie uprzejmi i grzeczni, że musi się porządnie namęczyć, by ją zorganizować. Ale kiedy ma się już buntowników, można osiągnąć wszystko…
— To nie może być prawda…
— Ci rebelianci w innych miastach… dokonują wielkich rewolucyjnych czynów, prawda?
— Stale otrzymujemy raporty.
— Od naszego przyjaciela, Dwóch Ognistych Ziół?
Motyl zmarszczyła czoło.
— Tak…
— Zaczynasz myśleć, co? — mruknął Rincewind. — Te leniwe komórki mózgowe w końcu biorą się do roboty, co? To dobrze. Przekonałem cię?
— Ja… sama nie wiem.
— No to wracajmy.
— Nie. Teraz muszę się przekonać, czy to, co sugerujesz, jest prawdą.
— Niepewność cię zabija, co? Na demony, jak wy mnie strasznie irytujecie. Popatrz tutaj…
Rincewind podszedł do końca korytarza. Zamykały go szerokie, dwuskrzydłowe drzwi strzeżone przez parę nefrytowych smoków.
Otworzył.
Komnata za drzwiami była niska, ale rozległa. W samym środku pod baldachimem stało łoże. Trudno było rozpoznać leżącego w nim człowieka, jednak zdradzał pewien szczególny bezruch, sugerujący ten rodzaj snu, po którym trudno liczyć na przebudzenie.
— Widzisz? — powiedział Rincewind. — Jest zamordowany. Już.
Kilkunastu żołnierzy spoglądało na niego w zdumieniu.
Za sobą usłyszał zgrzyt podłogi, a potem świszczący odgłos zakończony stukiem, jakby ktoś uderzył wilgotną skórą o kamień.
Rincewind przyjrzał się najbliższemu żołnierzowi. Żołnierz trzymał miecz.
Jedna kropla krwi spłynęła po ostrzu i — po krótkim znieruchomieniu dla lepszego efektu dramatycznego — upadła na podłogę.
Rincewind uniósł głowę i uchylił kapelusza.
— Bardzo panów przepraszam — powiedział. — Czy to sala 3B?
I rzucił się do ucieczki.
Deski podłogi jęknęły pod jego stopami. Z tyłu ktoś wykrzyczał przydomek Rincewinda, który brzmiał: „Nie pozwólcie mu uciec!”.
Pozwólcie mi uciec, błagał w duchu Rincewind. Proszę, pozwólcie mi uciec.
Pośliznął się na zakręcie, przebił papierową ścianę i wylądował w ozdobnej sadzawce z rybami. Jednak w pełnym biegu zyskiwał kocie, niemal mesjanistyczne własności. Woda ledwie się zakołysała, gdy odbił się od powierzchni i pognał dalej.
Za nim ktoś wylądował ciężko na cennym karpiu złocistym.
Rincewind biegł.
Skąd — to najważniejszy czynnik dowolnej panicznej ucieczki. Zawsze ucieka się skądś. A dokąd — to samo się okaże.
Przeskoczył ciąg niskich kamiennych stopni, przetoczył się, poderwał i wbiegł w przypadkowo wybrany korytarz.
Nogi realizowały plan. Najpierw szaleńczy, bezmyślny pęd, żeby wyjść poza bezpośrednie zagrożenie, a potem równe, długie kroki, by jak najbardziej zwiększyć dystans do pogoni. Na tym polegała cała sztuka.
Historia wspomina o biegaczu, który po bitwie przebiegł czterdzieści mil, by w domu przekazać wiadomość o zwycięstwie. Tradycyjnie uważany jest za najwspanialszego biegacza wszech czasów. Gdyby jednak przekazywał wiadomość o nadchodzącej bitwie, zostałby wyprzedzony przez Rincewinda.
Mimo to… ktoś Rincewinda doganiał.
Nóż przebił ścianę sali tronowej i wyciął otwór dostatecznie duży, by zmieścił się w nim wyprostowany człowiek albo jeden wózek inwalidzki.