Выбрать главу

Ordyńcy mruczeli do siebie.

— Bruce Hun nigdy nie wchodził tylnymi drzwiami.

— Zamknij się.

— W ogóle się nie zbliżał do tylnych bram, ten Bruce Hun.

— Zamknij się.

— Kiedy Bruce Hun zaatakował Al Khali, zrobił to przy wieży głównej bramy, z tysiącem wrzeszczących ludzi na małych konikach.

— Niby tak, tylko że… kiedy ostatnio widziałem Bruce’a Huna, jego głowa tkwiła na kiju.

— Zgadza się, trudno zaprzeczyć. Ale nad główną bramą. Znaczy, przynajmniej się przebił.

— Jego głowa się przebiła.

— A niech…

Saveloy był usatysfakcjonowany. Komnata, do której weszli, mogła uciszyć Srebrną Ordę, choćby na krótko. Była wielka, naturalnie, ale spełniała też inną rolę. Kiedy Zwierciadło Jedynego Słońca spajał razem plemiona, państwa i wysepki, postanowił zbudować pomieszczenie mówiące wodzom i ambasadorom: to największa sala, w jakiej byliście; jest wspanialsza niż wszystko, co mogliście sobie wyobrazić, i mamy tu więcej takich.

Chciał, żeby była imponująca. Bardzo wyraźnie życzył sobie, by olśnić prostych barbarzyńców, skłonić ich, by poddali się od razu. Niech będą tu wielkie posągi, powiedział. I szerokie, ozdobne kotary. Niech stoją kolumny i rzeźby. Niech przybysz zaniemówi z podziwu. Niech wszystko to powie mu: „Oto cywilizacja, możesz się do niej przyłączyć albo zginąć. A teraz padnij na kolana albo zostaniesz obniżony w inny sposób”.

Orda zainteresowała się na tyle, by dokonać szczegółowej inspekcji.

— Całkiem niezły lokal, trzeba przyznać — stwierdził w końcu Truckle. — Ale gdzie mu tam do chaty naszego wodza w Skundzie. Patrzcie, nie ma nawet ogniska na środku.

— Moim zdaniem krzykliwy.

— Co?

— Typowo zagraniczny.

— Wywaliłbym stąd to wszystko, rozsypał trochę porządnego siana na podłodze i powiesił tarcze na ścianach.

— Co?

— Ale pomyśl, jakby ściągnąć parę setek stołów, można by tu całkiem nieźle pohulać.

Cohen ruszył przez rozległą przestrzeń podłogi w stronę tronu stojącego pod wielkim, ozdobnym baldachimem.

— Ustawili nad nim parasol, patrzcie.

— Pewno dach cieknie. Nie można wierzyć dachówkom. Porządna strzecha daje ci czterdzieści lat suchego mieszkania.

Tron zrobiony był z lakierowanego drewna, ale ozdobionego licznymi klejnotami. Cohen usiadł.

— To już? — zapytał. — Dokonaliśmy tego, Ucz?

— Tak — potwierdził Saveloy. — Oczywiście teraz musisz jakoś to utrzymać.

— Przepraszam — wtrącił Sześć Dobroczynnych Wiatrów — ale coście zrobili?

— Domyśla się pan już, co chcieliśmy ukraść?

— Nie.

— Imperium.

Twarz poborcy przez kilka sekund pozostawała nieruchoma, po czym rozciągnęła się w nieco przerażonym uśmiechu.

— Myślę, że zanim przejdziemy dalej, warto pomyśleć o śniadaniu — stwierdził Saveloy. — Panie Wiatry, może zechce pan kogoś przywołać?

Uśmiech zastygł na twarzy poborcy.

— Ale… ale… nie możecie przecież w taki sposób zdobyć Imperium! — wykrztusił w końcu. — Musicie mieć armię, jak nasza arystokracja. Samo wejście tutaj… to wbrew regułom! I… i… i są tysiące gwardzistów!

— Tak, ale wszyscy na zewnątrz — zauważył Saveloy.

— Pilnują nas — dodał Cohen.

— Pilnują prawdziwego cesarza!

— To właśnie ja.

— Ach tak? — obruszył się Truckle. — A kto niby umarł i zrobił z ciebie cesarza?

— Nikt nie musi umierać — zapewnił Saveloy. — To się nazywa uzurpacja.

— Właśnie — zgodził się Cohen. — Mówisz tylko: Słuchaj no, kurduplu, nic tu po tobie. Spływaj na jakąś wyspę i…

— Dżyngis — przerwał mu łagodnie Saveloy. — Czy potrafiłbyś się powstrzymać od określania cudzoziemców w ten niewątpliwie obraźliwy sposób? To niecywilizowane.

Cohen wzruszył ramionami.

— Ale i tak będziecie mieli wielki problem z gwardzistami i resztą — ostrzegł Sześć Dobroczynnych Wiatrów.

— Może nie — sprzeciwił się Cohen. — Powiedz im, Ucz.

— Panie Wiatry, czy kiedykolwiek widział pan, eee… byłego cesarza? — zapytał Saveloy.

— Oczywiście, że nie. W ogóle mało kto go… — Zamilkł.

— Teraz pan rozumie. Szybko się pan orientuje, panie Wiatry. Tak jak wypada Głównemu Poborcy Imperium.

— To i tak się nie uda, ponieważ… — Sześć Dobroczynnych Wiatrów znów umilkł. Słowa Saveloya dotarły do jego mózgu. — Główny Poborca? Ja? Czarny kapelusz z czerwonym, rubinowym guzikiem?

— Tak.

— I jeszcze z piórkiem, jak chcesz — dodał wielkodusznie Cohen.

— Czyli… gdyby taki, powiedzmy, zwyczajny administrator dystryktu, niewiarygodnie okrutny wobec swoich urzędników, zwłaszcza wobec ciężko pracującego zastępcy, w pełni zasługiwał na solidne, uczciwe lanie…

— To już leży całkowicie w pańskich kompetencjach jako Głównego Poborcy Imperium.

Uśmiech Sześciu Dobroczynnych Wiatrów groził teraz, że oderwie górną część głowy właściciela.

— A w sprawie nowego opodatkowania… Często przychodziło mi na myśl, że świeże powietrze jest zbyt łatwo dostępne i znacznie poniżej kosztów produkcji…

— Wysłuchamy pańskich opinii z najwyższym zainteresowaniem — zapewnił Saveloy. — Tymczasem jednak niech pan zorganizuje śniadanie.

— I każe przysłać — dodał Cohen — wszystkich tych kurdupli, którym się wydaje, że wiedzą, jak wygląda cesarz.

* * *

Ścigający był coraz bliżej.

Rincewind minął zakręt i zobaczył trzech blokujących przejście gwardzistów. Byli żywi i mieli miecze.

Ktoś wpadł mu na plecy, pchnął go na ziemię i przeskoczył do przodu.

Rincewind zacisnął powieki.

Usłyszał kilka uderzeń, jęk, a potem bardzo dziwny, metaliczny odgłos.

To brzęczał hełm kręcący się w kółko na podłodze.

Ktoś postawił Rincewinda na nogi.

— Masz zamiar leżeć tak przez cały dzień? — spytała Motyl. — Chodźmy. Ci z tyłu są całkiem blisko.

Zerknął na powalonych gwardzistów i ruszył za dziewczyną.

— Ilu ich tam jest? — wykrztusił.

— Teraz siedmiu. Ale dwóch utyka, a jeden ma kłopoty z oddychaniem. No chodź!

— Pobiłaś ich?

— Czy zawsze w ten sposób marnujesz oddech?

— Jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by za mną nadążył!

Skręcili na rogu i niemal zderzyli się z następnym gwardzistą.

Motyl nawet nie przystanęła. Zrobiła dystyngowany kroczek, wykonała piruet na jednej nodze i kopnęła żołnierza w ucho tak mocno, że okręcił się wokół własnej osi i wylądował na głowie.

Odetchnęła i poprawiła włosy.

— Powinniśmy się rozdzielić — uznała.

— Nie! — zaprotestował Rincewind. — To znaczy… muszę cię przecież chronić!

— Wrócę do pozostałych. Ty odciągniesz gdzieś gwardię…

— Wszyscy tak umiecie?

— Oczywiście — potwierdziła kwaśno Motyl. — Mówiłam ci przecież, że walczyliśmy z gwardzistami. Jeśli się rozdzielimy, przynajmniej jedno z nas ucieknie. To mordercy! A na nas miała spaść wina!

— Próbowałem ci to wytłumaczyć. Zaraz, przecież chcieliście, żeby zginął!

— Tak, ale my jesteśmy rewolucjonistami. A oni to gwardia pałacowa!

— Eee…

— Nie ma czasu. Spotkamy się w Niebiosach.