Выбрать главу

— Byłem pewien, że już to gdzieś widziałem — ucieszył się Ridcully. — Na półce w bibliotece, tak?

— Uuk.

Nadrektor obejrzał resztki kapelusza.

— Maggus — przeczytał. — Co za smętny, beznadziejny człowieczek musi pisać MAGGUS na swoim kapeluszu?

* * *

Na powierzchnię wypłynęło kilka bąbli powietrza; tratwa zakołysała się lekko. Po chwili wynurzyły się kawałki skóry rekina.

Rincewind westchnął i odłożył wędkę. Wiedział, że pozostała część rekina zostanie wyciągnięta na brzeg nieco później. Nie miał pojęcia dlaczego. Przecież rekiny nie nadawały się zbytnio do jedzenia — smakowały jak stare buty rozmoczone w urynie.

Sięgnął po zaimprowizowane wiosło i popłynął do brzegu.

Wysepka nie była zła. Sztormy jakoś ją omijały, podobnie jak statki. Rosły tu palmy kokosowe i drzewa chlebowe. Nawet eksperymenty z alkoholem okazały się udane, choć potem przez dwa dni nie mógł chodzić prosto. Laguna dostarczała krewetek, ostryg, krabów i homarów, a w głębokich zielonych wodach poza kręgiem raf srebrzyste ryby walczyły o przywilej ugryzienia kawałka wykrzywionego drutu na końcu długiej linki. Po sześciu miesiącach na wyspie Rincewindowi brakowało tylko jednego. Właściwie nigdy wcześniej tego nie dostrzegał. Teraz myślał o tym — a dokładniej: o nich — przez cały czas.

To dziwne. W Ankh-Morpork nawet o nich nie pamiętał — zwyczajnie były na miejscu, kiedy tylko miał na nie ochotę. Teraz, kiedy ich brakło, pragnął ich.

Tratwa uderzyła o brzeg mniej więcej w tej samej chwili, gdy wielkie kanoe okrążyło rafę i wpłynęło do laguny.

* * *

Ridcully siedział przy biurku, otoczony przez starszych magów, którzy usiłowali wytłumaczyć mu różne rzeczy. Nie zwracali uwagi na dobrze znane ryzyko związane z próbami tłumaczenia Ridcully’emu czegokolwiek — takie mianowicie, że wybierał tylko fakty, które mu odpowiadały, i oczekiwał, że pozostali nadrobią dystans.

— Czyli — rzekł — to nie jest rodzaj sera.

— Nie, nadrektorze — zapewnił kierownik studiów nieokreślonych. — Rincewind jest rodzajem maga.

— Był — poprawił wykładowca run współczesnych.

— Nie ser. — Ridcully nie chciał zrezygnować ze swojej teorii.

— Nie.

— Brzmi to jak nazwa, która kojarzy się z serem. Znaczy: funt dojrzałego rincewinda… dobrze się układa na języku.

— Na wszystkich bogów, Rincewind nie jest serem! — krzyknął dziekan, na moment tracąc cierpliwość. — Rincewind nie jest jogurtem, ani też żadnym produktem ze skwaśniałego mleka! Rincewind to prawdziwe utrapienie! Całkowita i nieodwracalna hańba dla wszystkich magów! Dureń! Nieudacznik! Poza tym nie widziano go od czasu tych… nieprzyjemności z czarodzicielem przed laty.

— Doprawdy? — zdziwił się Ridcully z pewną złośliwą uprzejmością. — Słyszałem, że spora grupa magów fatalnie się wtedy zachowała.

— Istotnie — przyznał wykładowca run współczesnych, zerkając gniewnie na dziekana, który obruszył się tylko.

— Nic o tym nie wiem, wykładowco. Nie byłem wtedy dziekanem.

— Nie, ale zajmowałeś niezłe stanowisko.

— Być może, ale dla twojej informacji, akurat przypadkiem byłem wtedy z wizytą u ciotki.

— O mało co nie zburzyli całego miasta.

— Ciotka mieszka w Quirmie.

— Quirm także był zaangażowany, o ile pamiętam.

— Pod Quirmem. W pobliżu. Ale właściwie wcale nie tak blisko. Spory kawałek drogi wzdłuż wybrzeża…

— Ha!

— Nawiasem mówiąc, jakoś dziwnie dobrze jesteś poinformowany, wykładowco — zauważył dziekan.

— Ja… co? Ja wtedy… studiowałem księgi. Bardzo intensywnie. Właściwie nie zauważyłem nawet, że coś się dzieje…

— Połowa uniwersytetu legła w gruzach! — Dziekan opanował się nagle. — To znaczy… tak słyszałem. Później. Kiedy już wróciłem od ciotki.

— Tak, ale mam bardzo grube drzwi…

— A przypadkiem wiem, że pierwszy prymus był tutaj, ponieważ…

— …z takim sukiennym obiciem, że prawie nic nie słychać…

— Drzemkę moją na czas już chyba.

— Zamknijcie się w tej chwili!

Ridcully spojrzał na kolegów czystym, niewinnym wzrokiem człowieka, który u narodzin został pobłogosławiony całkowitym brakiem wyobraźni i który podczas niedawnych, krępujących rozdziałów historii uczelni rzeczywiście znajdował się setki mil stąd.

— Dobrze — powiedział, kiedy wszyscy się uspokoili. — Ten Rincewind. Trochę idiota, tak? Ty mówisz, dziekanie. Reszta milczy.

Dziekan nieco stracił pewność siebie.

— No więc, tego… To nie ma sensu, nadrektorze. On nawet nie potrafił rzucać zaklęć. Na co mógłby się komuś przydać? Poza tym… gdziekolwiek idzie Rincewind… — zniżył głos — …podążają za nim kłopoty.

Ridcully zauważył, że magowie skupili się ciaśniej.

— To chyba dobrze — zauważył. — To najlepsze miejsce dla kłopotów: za tobą. Nikt raczej nie chce mieć kłopotów przed sobą.

— Nie rozumie pan, nadrektorze. Kłopoty podążają za nim na setkach maleńkich nóżek.

Uśmiech nadrektora pozostał w miejscu, ale cała reszta twarzy stężała na kamień.

— Dobrałeś się do pigułek kwestora, dziekanie?

— Zapewniam cię, Mustrum…

— Więc nie opowiadaj bzdur.

— Oczywiście, nadrektorze. Ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że odnalezienie go może nam zabrać całe lata?

— Ehm… — wtrącił Myślak. — Gdybyśmy odszyfrowali jego sygnaturę thaumiczną, HEX poradziłby sobie z tym w jeden dzień.

Dziekan rzucił mu gniewne spojrzenie.

— To nie jest magia — burknął. — To… mechanika!

* * *

Rincewind przeszedł po płyciźnie i ostrym kamieniem odciął czubek orzecha kokosowego, który chłodził się w dogodnie ocienionej kałuży. Przytknął orzech do ust.

Wtedy padł na niego cień.

— Eh… — powiedział Rincewind. — Witaj?

* * *

Jeśli mówiło się do nadrektora przez kilka godzin, istniała możliwość, że pewne fakty się przecisną.

— Chcecie powiedzieć — rzekł w końcu Ridcully — że ten Rincewind był ścigany przez właściwie wszystkie armie świata, rzucany po powierzchni życia jak groszek na bębnie, że jest prawdopodobnie jedynym magiem, który wie cokolwiek o Imperium Agatejskim, gdyż przyjaźnił się… — zerknął w notatki — …z „dziwnym niskim człowieczkiem w okularach”, który to człowieczek właśnie stamtąd przybył i podarował mu ten zabawny przedmiot z nóżkami, do którego wciąż robicie jakieś aluzje. I zna ich język. Jak dotąd się zgadza?

— Absolutnie, nadrektorze — potwierdził dziekan. — Może mnie pan nazwać idiotą, ale nie rozumiem, na co mógłby się przydać.

Ridcully raz jeszcze zajrzał do notatek.

— To znaczy, że sam zdecydowałeś się tam polecieć?

— Nie, oczywiście, że nie…

— Myślę, że czegoś tu nie dostrzegasz, dziekanie. — Ridcully uśmiechnął się z satysfakcją. — Czegoś, co mógłbym nazwać wspólnym mianownikiem. Ten chłopak jakoś uchodzi z życiem. Ma talent. Odnajdźcie go. I sprowadźcie tutaj. Gdziekolwiek jest. Biedak mógł się przecież znaleźć twarzą w twarz z czymś potwornym.