Odbiegła.
— Aha. — Rincewind rozejrzał się uważnie. Wszędzie panowała cisza.
Gwardziści pojawili się na końcu korytarza. Szli ostrożnie, jak wypada ludziom, którzy niedawno spotkali Motyl.
— Tam!
— Czy to ona?
— Nie, to on!
— Łapać go!
Przyspieszył znowu, skręcił i odkrył, że znalazł się w ślepym zaułku. A sądząc po dźwiękach z tyłu, groziła mu nie tylko ślepota. Dostrzegł jednak podwójne drzwi, otworzył je kopniakiem, wbiegł do pomieszczenia i zwolnił…
Panowała tu ciemność, jednak odgłosy i atmosfera sugerowały rozległą przestrzeń, a pewne elementy zapachowe kojarzyły się ze stajnią.
Było jednak nieco światła — płonął ogień. Rincewind podszedł bliżej i odkrył, że płonie pod wielkim jak człowiek kotłem pełnym ryżu.
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegł także jakieś kształty leżące pod ścianami ogromnej sali.
Chrapały cicho.
Kształty były chyba istotami ludzkimi, a przynajmniej miały ludzi wśród swych przodków, zanim setki lat temu ktoś powiedział: „Przekonajmy się, jakich wielkich grubasów zdołamy wyhodować. Ale naprawdę się postarajmy”.
Każdy z olbrzymów był ubrany w coś, co dla Rincewinda wyglądało jak pielucha, i spał spokojnie obok misy zawierającej dość ryżu, by doprowadzić do eksplozji dwadzieścia normalnych osób. Pewnie na wypadek gdyby obudził się w nocy i miał ochotę coś przekąsić.
Kilku ścigających pojawiło się w drzwiach. Zatrzymali się, a po chwili ruszyli dalej, ale bardzo ostrożnie, czujnie zerkając na przelewające się powoli ciała.
— Oj, oj, oj! — wrzasnął Rincewind.
Gwardziści znieruchomieli, patrząc na niego z lękiem.
— Budźcie się! Budźcie! Spójrzmy, jak wstają słonie!
Chwycił wielką chochlę i zabębnił nią o kocioł z ryżem.
— Wstawać! Złazić z kozety i wkładać skarpety, czy co tam nosicie!
Śpiący zaczęli się poruszać.
— Oooorrrrr?
— Ooooaaaooooor!
Podłoga zadrżała, gdy czterdzieści grubych jak pnie nóg zsunęło się z posłań. Cielska przemieściły się tak, że w mroku Rincewind miał wrażenie, iż obserwuje go dwadzieścia niedużych piramid.
— Haaarooooohhhh?
— Ci ludzie! — Rincewind rozpaczliwym gestem wskazał swych prześladowców, którzy wycofywali się z wolna. — Ci ludzie mają kanapkę z mięsem!
— Oorrryorrraaah?
— Oooorrrr?
— I z musztardą!
Dwadzieścia małych główek obróciło się równocześnie. Łączna liczba osiemdziesięciu wyspecjalizowanych neuronów zaiskrzyła i zbudziła się do życia.
Ziemia zadygotała. Zapaśnicy ruszyli z nadzieją w stronę gwardzistów — powolnym, lecz niepowstrzymanym truchtem, który mogło zahamować tylko zderzenie z innym zapaśnikiem albo z kontynentem.
— Oooorrr!
Rincewind skoczył do przeciwległych drzwi i przebiegł na drugą stronę. W małym pokoju siedziało kilku ludzi. Dwaj pili herbatę i grali w shibo, obserwowani przez trzeciego.
— Zapaśnicy biorą się za pasy! — wrzasnął. — Chyba wybuchło prawdziwe stampede!
Jeden z graczy rzucił kamienie shibo.
— Niech to upiór! A to już co najmniej godzina od ostatniego karmienia!
Wszyscy trzej chwycili rozmaite siatki, kije oraz fragmenty odzieży ochronnej i zostawili Rincewinda samego.
Zauważył kolejne drzwi. Wykonał przez nie taneczne pas. Nigdy nie próbował robić tanecznego pas, ale uznał, że należy mu się jedno — w nagrodę za szybkie myślenie.
Trafił do jeszcze jednego korytarza. Pobiegł nim, ponieważ brak pościgu nie jest żadnym powodem do przerwania ucieczki.
Pan Hong składał kartkę papieru.
Był w tym ekspertem, ponieważ cokolwiek robił, poświęcał temu całą uwagę. Pan Hong miał umysł jak nóż, choć całkiem możliwe, że z zakrzywionym ostrzem.
Drzwi się rozsunęły. Gwardzista o poczerwieniałej od biegu twarzy rzucił się na podłogę.
— O panie Hong, który wywyższony jest…
— Tak, rzeczywiście — przerwał mu z roztargnieniem pan Hong, wykonując trudne zagięcie. — Co się tym razem nie udało?
— Panie?
— Pytałem, co się tym razem nie udało.
— Uhm… zabiliśmy cesarza zgodnie z poleceniem…
— Czyim?
— Panie! Sam rozkazałeś!
— Czyżby? — zdziwił się pan Hong, składając papier wzdłuż.
Gwardzista przymknął oczy. Miał wizję — bardzo krótką wizję — swojej przyszłości. Był w niej zaostrzony kij.
Mówił dalej:
— Nigdzie nie znaleźliśmy więźniów, panie! Słyszeliśmy, że ktoś się zbliża, a potem… potem zobaczyliśmy dwoje ludzi, panie. Ścigamy ich. Ale pozostali zniknęli.
— Żadnych sloganów? Żadnych rewolucyjnych ulotek? Żadnych winnych?
— Nie, panie.
— Rozumiem. Pozostań tutaj.
Dłonie pana Honga nie przerywały pracy, on zaś spojrzał na trzecią osobę w komnacie.
— Masz mi coś do powiedzenia, Dwa Ogniste Zioła? — zapytał uprzejmie.
Przywódca rewolucjonistów zmieszał się trochę.
— Czerwona Armia była dość kosztowna — przypomniał pan Hong. — Sam druk ulotek… I nie możesz się skarżyć, że ci nie pomagałem. Otworzyliśmy drzwi cel, zabiliśmy strażników, daliśmy twoim nędznym ludziom miecze i mapę, czyż nie? A teraz trudno mi będzie twierdzić, że zamordowali cesarza, niech pozostanie martwy przez dziesięć tysięcy lat, skoro nie ma po nich nawet śladu. Ludzie zaczną stawiać zbyt wiele pytań, a nie mogę przecież zabić wszystkich. W dodatku, jak się zdaje, mamy też w pałacu jakichś barbarzyńców.
— Musiało się zdarzyć coś nieprzewidzianego, panie. — Zioła jak zahipnotyzowany wpatrywał się w dłonie pieszczące papier.
— Co za szkoda. Nie lubię, kiedy zdarza się coś nieprzewidzianego. Gwardzisto! Zrehabilituj swą nędzną osobę i wyprowadź go. Będę musiał zrealizować inny plan.
— Panie!
— Słucham cię, Dwa Ogniste Zioła.
— Kiedy ty… kiedy uzgodniliśmy… kiedy zostało uzgodnione, że Czerwona Armia będzie ci oddana, obiecałeś mi rekompensatę.
Pan Hong uśmiechnął się.
— A tak, przypominam sobie. Powiedziałem, nieprawdaż, że ani słowem, ani na piśmie nie wydam rozkazu, by cię zgładzić. I muszę dotrzymać słowa. Inaczej kim bym się stał?
Wykonał ostatnie zagięcie i rozłożył dłonie, stawiając papierową ozdobę na lakierowanym stoliku przed sobą.
Zioła i żołnierz spojrzeli na nią.
— Gwardzisto… zabierz go stąd — polecił pan Hong.
Była to przepięknie skonstruowana figurka człowieka.
Zdawało się jednak, że zabrakło papieru na głowę.
Wewnętrzny dwór składał się z około osiemdziesięciu mężczyzn, kobiet i eunuchów na różnych etapach niewyspania. Zdumieli się, widząc, kto siedzi na tronie.
Orda zdumiała się, widząc dwór.
— Kim są te wszystkie toboły z przodu, z gębami jakby się octu napiły? — szepnął Cohen, od niechcenia podrzucając nóż. — Chyba nawet bym ich nie spalił.
— To żony poprzednich cesarzy — syknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Ale nie musimy się z nimi żenić, co?
— Nie wydaje mi się.
— A czemu mają takie małe stopy? — pytał dalej Cohen. — Lubię solidne stopy u kobiet.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów wytłumaczył. Twarz Cohena stwardniała.
— Dużo się uczę o tej cywilizacji, nie ma co — stwierdził. — Długie paznokcie, okaleczone stopy i słudzy biegający dookoła bez swoich rodzinnych klejnotów. Ha.