Выбрать главу

— Co się tu dzieje, jeśli wolno spytać? — odezwał się mężczyzna w średnim wieku. — Kim jesteś? Kim są ci starzy eunuchowie?

— A kim ty jesteś? — zapytał Cohen. Wydobył miecz. — Chcę wiedzieć, żeby można to było wypisać na twoim nagrobku.

— Zastanawiam się, czy pora nie jest właściwa na prezentację — wtrącił Saveloy. Wystąpił naprzód. — To — rzekł — jest Dżyngis Cohen… Odłóż to, Dżyngis… Formalnie rzec biorąc, barbarzyńca. A to jego orda. Zdobyli wasze miasto. A wy…

— Barbarzyńscy najeźdźcy? — rzucił z wyższością dworzanin. — Barbarzyńscy najeźdźcy przybywają tysiącami! Wielcy, wrzeszczący mężczyźni na małych konikach!

— A nie mówiłem? — wtrącił Truckle. — Ale czy ktoś mnie posłucha?

— Nie jedliśmy jeszcze śniadania — zauważył Cohen, znowu podrzucając nóż.

— Ha! Wolę raczej zginąć, niż poddać się komuś takiemu!

Cohen wzruszył ramionami.

— Czemu od razu nie mówiłeś?

— Oj! — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.

Był to bardzo precyzyjny rzut.

— A kim on był właściwie? — spytał Cohen, gdy ciało osunęło się na podłogę. — Ktoś go tu znał?

— Dżyngis… — Saveloy westchnął ciężko. — Tyle razy już miałem ci powiedzieć: kiedy ludzie mówią, że wolą zginąć, to niekoniecznie naprawdę wolą zginąć. Nie zawsze.

— No to czemu tak mówią?

— Bo tak się robi, mniej więcej.

— Znów ta cywilizacja?

— Obawiam się, że tak.

— Może załatwimy to raz na zawsze, dobrze? — Cohen wstał. — Kto woli raczej zginąć, niż mieć mnie za cesarza, ręka w górę.

— Jest ktoś? — zachęcił Saveloy.

* * *

Rincewind biegł kolejnym korytarzem. Czy w tym miejscu w ogóle nie było zewnętrza? Kilka razy już sądził, że znalazł wyjście, ale prowadziło na wewnętrzny dziedziniec gigantycznego budynku, pełen pluskających fontann i wierzb płaczących.

W dodatku pałac zaczynał się budzić. Słyszał…

…czyjeś szybkie kroki za sobą.

Ktoś zawołał:

— Hej!

Rincewind skoczył w najbliższe drzwi.

Znalazł się w pomieszczeniu wypełnionym parą. Przepływała wielkimi, kłębiastymi chmurami. Niewyraźnie dostrzegł człowieka popychającego wielkie koło. Przez myśl przemknęły mu słowa „izba tortur”, ale zapach mydła sprawił, że zastąpiło je słowo „pralnia”. Dość blade, lecz niewiarygodnie czyste postacie unosiły głowy znad balii i przyglądały mu się z ledwie śladem zaciekawienia.

Nie wyglądały na ludzi mających kontakt z bieżącą sytuacją.

Na wpół przebiegł, na wpół przespacerował między bulgoczącymi kotłami.

— Tak trzymać. Dobra robota. Tak jest, szur-szur-szur. Niech popatrzę, jak te wyżymaczki wyżymają. To lubię. Czy jest tu inne wyjście? Piękne bąbelki, naprawdę doskonałe bąbelki. Ach…

Jeden z pracujących w pralni, który sprawiał wrażenie zarządcy, patrzył na niego podejrzliwie i wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć.

Rincewind przebiegł przez dziedziniec zawieszony sznurami z suszącym się praniem. Dysząc, stanął plecami do ściany.

Choć było to wbrew jego podstawowym zasadom, chyba nadszedł czas, by zatrzymać się i pomyśleć.

Ścigali go. To znaczy ścigali uciekającą postać w wyblakłej czerwonej szacie i mocno przypalonym spiczastym kapeluszu.

Z najwyższym wysiłkiem zdołał pogodzić się z myślą, że gdyby miał na sobie coś innego, całkiem możliwe, że by go nie ścigali.

Na sznurze tuż przed nim kołysały się w lekkim wietrze bluzy i spodnie. Ich szycie tak się miało do krawiectwa, jak rąbanie drew do stolarki. Ktoś opanował sztukę zszywania rury i na tym właściwie poprzestał. Wyglądały całkiem jak ubrania, jakie nosili prawie wszyscy w Hunghung.

Pałac jest niemal miastem samym w sobie, odezwał się głos rozsądku. Musi być pełen ludzi wypełniających rozmaite zadania, dodał jeszcze.

To by oznaczało… zdjęcie naszego kapelusza, podsumował.

Rincewind się zawahał. Trudno byłoby niemagowi pojąć skalę takiej sugestii. Mag prędzej wyszedłby na ulicę bez swej szaty i spodni niż bez kapelusza. Bez kapelusza ludzie mogliby wziąć go za… za kogoś całkiem zwyczajnego.

W oddali rozległy się krzyki.

Głos rozsądku dobrze pojmował, że jeśli nie będzie ostrożny, to skończy martwy wraz z całą resztą Rincewinda. Rzucił więc sarkastycznie: Dobrze, zatrzymaj ten nasz nędzny kapelusz. Ten nasz przeklęty kapelusz to przyczyna, dla której w ogóle wpadliśmy w to bagno; myślisz może, że zachowasz głowę, żeby go na niej nosić?

Ręce Rincewinda, także świadome, że jeśli nie wezmą spraw w siebie, zbliżają się czasy niezwykle wręcz ciekawe i bardzo krótkie, powoli sięgnęły do sznura. Zdjęły parę spodni i koszulę. Wcisnęły je pod szatę.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Na dziedziniec wypadli żołnierze, do których przyłączyło się paru pastuchów tsimo. Jeden z nich machał kijem.

Rincewind skoczył pod łuk bramy i do ogrodu.

Była tam mała pagoda. Były wierzby i piękna dama na mostku. Karmiła ptaki.

I jakiś człowiek malujący talerz.

* * *

Cohen zatarł ręce.

— Nikt? Dobrze. Czyli wszystko załatwione.

— Ehm.

Mały człowieczek w pierwszym rzędzie demonstracyjnie trzymał ręce przy sobie.

— Przepraszam bardzo — powiedział. — Co by się stało w hipotetycznej sytuacji wezwania przez nas gwardzistów i wydania was?

— Zginiecie, zanim jeszcze wbiegną przez drzwi — odparł rzeczowo Cohen. — Jeszcze jakieś pytania? — dodał wśród chóru wzburzonych syknięć.

— Tego… cesarz… to znaczy poprzedni cesarz miał grupę bardzo szczególnych gwardzistów…

Coś zadźwięczało cicho. Coś małego i wieloramiennego potoczyło się zza schodów i zakręciło na podłodze. Była to gwiazdka do rzutów.

— Spotkaliśmy ich — wyjaśnił Mały Willie.

— Świetnie, świetnie — zapewnił mały człowieczek. — Zatem wszystko jest chyba w porządku. Dziesięć tysięcy lat dla naszego cesarza!

Okrzyk został podjęty, choć niezbyt równo.

— Jak ci na imię, młody człowieku?

— Cztery Wielkie Rogi, panie.

— Bardzo dobrze. Doskonale. Widzę, że daleko zajdziesz. Czym się zajmujesz?

— Jestem wielkim asystentem szambelana.

— Który z was jest szambelanem?

Cztery Wielkie Rogi wskazał człowieka, który wolał zginąć.

— Zapamiętajcie, moi drodzy — powiedział Saveloy. — Awans przychodzi szybko do ludzi, którzy umieją się przystosować, panie szambelanie. No, nadeszła pora śniadania.

— A co może zaspokoić apetyt cesarza? — spytał nowy szambelan, starając się wyglądać na człowieka ucieszonego i umiejącego się przystosować.

— Rozmaite potrawy. W tej chwili najchętniej wielkie kawały mięsa i mnóstwo piwa. Przekonacie się, że łatwo jest zadowolić cesarza. — Saveloy uśmiechnął się tym dyskretnym uśmieszkiem, który czasem wykorzystywał, kiedy wiedział, że tylko on jeden dostrzega żart. — Cesarz nie ceni tego, co określa „fikuśnym zagranicznym żarciem pełnym oczu i różnych takich”. Preferuje prostą i zdrową żywność, na przykład kiełbasę wykonaną z rozmaitych organów zwierzęcych, zmielonych i opakowanych w odcinek jelita. Aha, jeśli chcecie sprawić mu przyjemność, trzymajcie się dużych kawałów mięsa. Czy nie tak, panie?