Выбрать главу

Cohen przyglądał się dworzanom. Kiedy człowiek przeżył dziewięćdziesiąt lat, unikając wszelkich ataków mężczyzn, kobiet, trolli, krasnoludów, olbrzymów, zielonych stworów z mnóstwem nóg oraz, przy pewnej okazji, rozwścieczonego homara, wiele może się dowiedzieć o innych, zwyczajnie obserwując ich twarze.

— Co? — powiedział. — Aha. Jasne. Zgadza się. Duże kawały. Panie poborco… co ci ludzie właściwie robią całymi dniami?

— A co chciałbyś, żeby robili, panie?

— Och, niech się pieprzą.

— Słucham, panie?

— [Skomplikowany piktogram] — przetłumaczył Saveloy.

Nowy szambelan był nieco zaskoczony.

— Jak to? Tutaj?

— To takie powiedzenie, mój chłopcze. Chodzi mu o to, żeby wszyscy wyszli stąd jak najszybciej.

Dwór wyszedł z komnaty. Dostatecznie skomplikowany piktogram jest wart tysiąca słów.

* * *

Po przejściu stampede malarz Trzy Solidne Żaby podniósł się na nogi, wyjął pędzel z nosa, ściągnął sztalugi z drzewa i spróbował myśleć o rzeczach kojących.

Ogród nie był już taki jak poprzednio.

Wierzba została przygięta. Pagodę zdemolował rozszalały zapaśnik, który zjadł dach. Gołębie odfrunęły. Mały mostek był złamany. Jego modelka, konkubina Nefrytowy Wachlarz, uciekła z płaczem, kiedy tylko wydostała się z ozdobnej sadzawki.

Na dodatek ktoś ukradł jego słomkowy kapelusz.

Trzy Solidne Żaby poprawił to, co pozostało mu z ubrania, i zdołał jakoś się opanować.

Talerz z jego szkicem leżał rozbity, oczywiście.

Wyjął z torby następny i sięgnął po paletę.

Na samym jej środku widniał wielki odcisk stopy…

Trzy Solidne Żaby miał ochotę się rozpłakać. Żywił takie dobre przeczucia co do tego obrazu. Wiedział, że stworzy coś, co ludzie zapamiętają na długo. A farby? Czy ktokolwiek pojmie, ile ostatnio kosztuje cynober?

Wziął się w garść. Został mu tylko niebieski. Cóż, on im jeszcze pokaże…

Starając się nie zwracać uwagi na otaczające go zniszczenia, skoncentrował się na obrazie, jaki zachował w pamięci.

Chwileczkę, myślał. Nefrytowy Wachlarz ścigana po mostku przez człowieka wymachującego rękami i krzyczącego „Z drogi!”, a za nim człowiek z kijem, trzech gwardzistów, pięciu ludzi z pralni i zapaśnik, który nie może się zatrzymać.

Oczywiście, trzeba to będzie trochę uprościć.

* * *

Ścigający skręcili za róg — wszyscy z wyjątkiem zapaśnika, który nie był zbudowany do tak gwałtownych manewrów.

— Gdzie on pobiegł?

Znaleźli się na dziedzińcu. Po jednej stronie stały chlewy, po drugiej stosy śmieci.

A na samym środku — spiczasty kapelusz.

Jeden z gwardzistów chwycił kolegę za ramię tuż przed tym, nim tamten zdążył zrobić krok do przodu.

— Tylko spokojnie — powiedział.

— To przecież zwykły kapelusz.

— A gdzie jest reszta? Nie mógł przecież… tak sobie… zniknąć w…

Cofnęli się obaj.

— Też o nim słyszałeś?

— Podobno wystarczyło, że zamachał rękami, a wybił wielką dziurę w murze!

— To jeszcze nic! Podobno w górach wylądował na niewidzialnym smoku!

— Co powiemy panu Hongowi?

— Nie chcę rozlecieć się na kawałki!

— A ja nie chcę tłumaczyć panu Hongowi, że nam uciekł. I tak mamy kłopoty. A dopiero niedawno spłaciłem mój hełm.

— No to… możemy zabrać kapelusz. To będzie dowód.

— Słusznie. Podnieś go.

— Ja? Ty go podnieś!

— Może być chroniony przez straszliwe zaklęcia.

— Naprawdę? I dlatego wolisz, żebym to ja go dotknął? Dziękuję ci uprzejmie. Niech któryś z nich go przyniesie.

Robotnicy z pralni wycofywali się ostrożnie; hunghungańska tradycja posłuszeństwa znikała niczym poranna rosa. Żołnierze nie byli tu jedynymi, którzy słyszeli plotki.

— Nie my!

— Mamy pilne zamówienie na skarpety!

Gwardzista obejrzał się. Jakiś wieśniak wychodził akurat z chlewa. Niósł worek, a twarz miał skrytą pod szerokim słomkowym kapeluszem.

— Hej, ty!

Wieśniak osunął się na kolana i uderzył czołem o ziemię.

— Nie zabijajcie mnie!

Gwardziści porozumieli się wzrokiem.

— Nie chcemy cię zabijać — wyjaśnił pierwszy. — Masz tylko podnieść ten kapelusz.

— Jaki kapelusz, o potężny wojowniku?

— Ten! Natychmiast!

Wieśniak popełzł bokiem po bruku.

— Ten kapelusz, o panie?

— Tak!

Wieśniak przesunął dłoń po kamieniach i dotknął wystrzępionego ronda.

A potem wrzasnął:

— Twoja żona jest wielkim hipopotamem! Twarz mi się rozpuszcza! Twarz się rozpuuuuszczaaaa!

Rincewind odczekał, aż wszyscy uciekną i ucichnie stukot sandałów, po czym wstał, otrzepał kapelusz i schował go do worka.

Poszło mu o wiele lepiej, niż się spodziewał. Odkrył kolejny wart zapamiętania fakt dotyczący Imperium: nikt nie patrzy na wieśniaków. Wystarczy ubranie i kapelusz. Nikt prócz gminu tak się nie ubiera, więc każdy, kto jest tak ubrany, musi być człowiekiem z gminu. Przypominało to funkcje reklamowe kapelusza maga, tyle że na odwrót. W pobliżu ludzi w spiczastych kapeluszach należało zachowywać się ostrożnie i grzecznie, żeby nie poczuli się urażeni; tymczasem w słomkowym kapeluszu człowiek stawał się naturalnym celem dla „Hej, ty!” i…

Dokładnie w tej chwili ktoś za Rincewindem krzyknął „Hej, ty!” i uderzył go kijem po plecach.

Po chwili stanął przed nim rozgniewany sługa. Pomachał mu palcem.

— Spóźniłeś się! Jesteś niedobrym człowiekiem! Wchodź natychmiast!

— Ja…

Kij uderzył ponownie. Pałacowy sługa wskazał odległe drzwi.

— Krnąbrność! Wstyd! Do roboty!

Mózg Rincewinda przygotował odpowiedź: Aha, myślimy, że jesteśmy taki Mądrala-san, bo mamy wielki kij, co? Otóż przypadkiem jestem wielkim magiem i wiesz, co możesz sobie zrobić z tym kijem?

Jednak gdzieś pomiędzy mózgiem, a ustami słowa zmieniły się w:

— Tak jest! Już pędzę!

* * *

Orda została we własnym gronie.

— No cóż, panowie… Dokonaliśmy tego — stwierdził po chwili Saveloy. — Macie świat podany na talerzu.

— Wszystkie skarby, jakie zechcemy — dodał Truckle.

— Zgadza się.

— No to nie marnujmy czasu — powiedział. — Poszukajmy jakichś worków.

— To nie ma sensu — przypomniał mu Saveloy. — Okradalibyście samych siebie. To przecież Imperium. Nie da się go wsadzić do worka, żeby wyjąć na następnym obozowisku.

— A co z gwałceniem?

Saveloy westchnął.

— Jak rozumiem, w cesarskim haremie przebywa trzysta konkubin. Jestem pewien, że z przyjemnością poznają was bliżej, choć sprawa byłaby prostsza, gdybyście zdjęli buty.

Starcy patrzyli na niego zdziwieni, jak mogłaby patrzeć ryba usiłująca pojąć koncepcję roweru.

— Trzeba brać rzeczy małe i cenne — stwierdził wreszcie Mały Willie. — Najlepiej rubiny i szmaragdy.

— A przed wyjściem rzucić tu zapałkę — dodał Vincent. — Papierowe ściany i lakierowane drewno będą się palić jak piekło!

— Nie, nie, nie! — zaprotestował Saveloy. — Same wazy w tej sali są bezcenne!

— Eee… za wielkie, żeby je nosić. Nie zmieszczą się na koniu.