Выбрать главу

— Przecież pokazałem wam cywilizację!

— Tak. Niezła jest na krótką wizytę. Nie mam racji, Cohen?

Cohen zgarbił się na tronie. Wbijał wzrok w przeciwległą ścianę.

— Co mówiłeś?

— Żeby zabrać wszystko, co zdołamy unieść, i wynosić się stąd do domu.

— Co?

— Do domu… no…

— Taki był plan, tak?

Cohen unikał spojrzenia Saveloya.

— No tak… — mruknął. — Plan.

— To dobry plan — zapewnił go Truckle. — Świetny pomysł. Wchodzisz tu jako szef? Doskonale. Dobry numer. Nie trzeba się bawić z zamkami i całą resztą. I teraz możemy już ruszać do domu. Z całym skarbem, jaki damy radę unieść.

— Po co? — zapytał Cohen. — Jak to po co? Przecież to skarb!

Cohen najwyraźniej podjął już decyzję.

— A na co wydałeś swój ostatni łup, Truckle? Mówiłeś, że wyciągnąłeś z tego nawiedzonego zamku trzy worki złota i klejnotów.

Truckle zrobił zdziwioną minę, jakby Cohen zapytał go, czym pachnie fiolet.

— Na co wydałem? Nie pamiętam. Sam wiesz, jak to jest. Czy to ważne, na co wydajesz pieniądze? To przecież łup! Zresztą… na co ty wydałeś swoje?

Cohen westchnął.

Truckle wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

— Chyba nie myślisz, żeby naprawdę tu zostać? — Zerknął gniewnie na Saveloya. — Wy dwaj, zdaje się, coś tu nakręciliście.

Cohen bębnił palcami po poręczy tronu.

— Chciałeś wracać do domu — przypomniał. — To znaczy dokąd?

— No… dokądkolwiek…

— W dodatku Hamish…

— Co? Co?

— Przecież on ma już sto pięć lat, nie? Może pora, żeby się ustatkował?

— Co?

— Ustatkował? — powtórzył Truckle. — Kiedyś sam próbowałeś. Ukradłeś farmę i mówiłeś, że będziesz hodował świnie! Dałeś spokój po… ile to było? Po trzech godzinach?

— Co on gada? Co on gada?

— Powiedział, że PORA SIĘ USTATKOWAĆ!

— Niech se wsadzi…

* * *

W kuchni panował zamęt. Trafiła tu połowa dworu, w większości przypadków po raz pierwszy w życiu. Pomieszczenie było zatłoczone jak plac targowy. Służba przeciskała się między dworzanami, usiłując jak najlepiej wypełniać swe obowiązki.

Fakt, że jeden z ich grona nie całkiem się orientował, jakie obowiązki ma wypełniać, w ogólnym zamieszaniu pozostał niezauważony.

— Czuliście? — oburzała się pani Dwa Ruczaje. — On śmierdzi!

— Jak upalny dzień w chlewie! — oceniła pani Brzoskwiniowy Płatek.

— Z przyjemnością stwierdzam, że nie mam żadnych doświadczeń w tym względzie — odparła dumnie pani Dwa Ruczaje.

Pani Nefrytowa Noc, sporo młodsza od dwóch pozostałych, której dość się podobał Cohenowy zapach niemytego lwa, zachowała milczenie.

— Tylko tyle? Wielkie kawały? — irytował się główny kucharz. — Dlaczego nie zje po prostu całej krowy, skoro tak je lubi?

— Czekaj, aż usłyszysz o diabelskiej potrawie zwanej kiełbasą — ostrzegł szambelan.

— Wielkie kawały! — Kucharz był bliski łez. — Gdzie w wielkich kawałach mięsa jest sztuka kulinarna? Nawet bez sosu? Wolałbym umrzeć, niż zwyczajnie podgrzewać wielkie kawały mięsa!

— Och! — westchnął nowy szambelan. — Głęboko bym się zastanowił nad taką wypowiedzą. Nowy cesarz, oby leżał w kąpieli przez dziesięć tysięcy lat, skłonny jest uznawać takie zarzekanie się za prośbę.

Gwar ucichł nagle. Przyczyną milczenia był jeden cichy, wyraźny dźwięk: odgłos wyciąganego korka.

Pan Hong miał godny wielkiego wezyra talent pojawiania się jakby znikąd. Omiótł wzrokiem kuchnię. Z pewnością była to jedyna praca domowa, jaką kiedykolwiek wykonał.

Podszedł bliżej. Z rękawa swej szaty wyjął małą czarną buteleczkę.

— Przynieście tu mięso — rozkazał. — Sos sam się pojawi.

Zebrani obserwowali go z lękiem. Otrucia należały do hunghungańskiej etykiety dworskiej, jednak zwykle zajmowano się nimi w ukryciu, tak nakazywały dobre maniery.

— Czy jest tu ktoś, kto ma coś do powiedzenia? — zapytał pan Hong.

Jego wzrok był niczym kosa. Kiedy przesuwał się po kuchni, ludzie wahali się, chwiali i padali.

— Doskonale. Wolę raczej umrzeć, niż zobaczyć… barbarzyńcę na tronie Imperium. Niech je te swoje… wielkie kawały. Przynieście mięso.

Nastąpiło dziwne poruszenie na podłodze, potem krzyki i uderzenie kija. Jakiś wieśniak przecisnął się naprzód, ostrożnie popychając wózek z wielkim półmiskiem pod pokrywą. Na widok pana Honga odsunął wózek na bok, rzucił się na ziemię i z pokorą uderzał czołem o podłogę.

— Odwracam swój niegodny wzrok od twej… grządki w dogodnym położeniu… „niech to demon…” osoby, o panie.

Pan Hong trącił go stopą.

— Miło zobaczyć, że nie zaginęła sztuka okazywania szacunku — stwierdził. — Zdejmij pokrywę.

Wieśniak wstał i — nadal pokornie schylony — odkrył półmisek.

Pan Hong przechylił buteleczkę i trzymał ją nieruchomo, dopóki ostatnia kropla nie wypłynęła z sykiem. Wszyscy wpatrywali się w niego jak skamieniali.

— A teraz niech zaniosą to mięso barbarzyńcom — rzekł.

— Natychmiast, wasza niebiańska… pędzelkowość… wierzbolistność… prawość.

— Skąd pochodzisz, wieśniaku?

— Z Bes Pelargic, o panie.

— Aha. Tak myślałem.

* * *

Rozsunęły się wielkie bambusowe drzwi. Nowy szambelan wkroczył do sali, prowadząc całą karawanę wózków.

— Śniadanie, o władco tysiąca lat — zaanonsował. — Wielkie kawały świni, wielkie kawały kozy, wielkie kawały wołu i siedem rodzajów smażonego ryżu.

Jeden ze służących zdjął pokrywę z półmiska.

— Ale posłuchajcie lepiej mojej rady i nie próbujcie tej wieprzowiny — powiedział. — Jest zatruta.

Szambelan odwrócił się gwałtownie.

— Bezczelny wieprz! — krzyknął. — Zginiesz za to!

— To Rincewind, co? — odezwał się Cohen. — Wygląda jak Rincewind…

— Gdzieś tu mam swój kapelusz — odparł Rincewind. — Musiałem go wepchnąć do spodni…

— Trucizna? — spytał Cohen. — Jesteś pewien?

— Nie, skąd. To była czarna buteleczka i miała wymalowaną czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami, a kiedy ją przechylił, dymiła — tłumaczył Rincewind, kiedy Saveloy pomagał mu się przebrać. — Czy to sos anchois? Nie przypuszczam.

— Trucizna — mruknął Cohen. — Nienawidzę trucicieli. To najgorsze typy. Skradają się, dodają jakichś brudów do uczciwego jedzenia…

Spojrzał gniewnie na szambelana.

— Czy to ty? — Zerknął na Rincewinda i wskazał kciukiem skulonego mężczyznę. — To był on? Bo jeśli tak, potraktuję go jak szalonych Wężowych Kapłanów ze Startu, tylko tym razem użyję obu kciuków!

— Nie. To był ktoś, kogo nazywali panem Hongiem. Ale wszyscy patrzyli, jak to robił.

Szambelan wydał z siebie krótki, rozpaczliwy krzyk. Rzucił się na podłogę i już miał ucałować stopę Cohena, gdy uświadomił sobie, że miałoby to ten sam skutek co zjedzenie wieprzowiny.

— Łaski, niebiańska istoto! Wszyscy jesteśmy tylko pionkami w rękach pana Honga!

— Co w nim takiego niezwykłego?

— To… wspaniały człowiek! — zapewnił bełkotliwie szambelan. — Złego słowa nie powiem o panu Hongu. I z całą pewnością nie wierzę, jakoby wszędzie miał szpiegów! Niech żyje pan Hong, tyle tylko mogę dodać. — Zaryzykował uniesienie głowy i tuż przed oczami zobaczył ostrze miecza Cohena.