— Przecież pokazałem wam cywilizację!
— Tak. Niezła jest na krótką wizytę. Nie mam racji, Cohen?
Cohen zgarbił się na tronie. Wbijał wzrok w przeciwległą ścianę.
— Co mówiłeś?
— Żeby zabrać wszystko, co zdołamy unieść, i wynosić się stąd do domu.
— Co?
— Do domu… no…
— Taki był plan, tak?
Cohen unikał spojrzenia Saveloya.
— No tak… — mruknął. — Plan.
— To dobry plan — zapewnił go Truckle. — Świetny pomysł. Wchodzisz tu jako szef? Doskonale. Dobry numer. Nie trzeba się bawić z zamkami i całą resztą. I teraz możemy już ruszać do domu. Z całym skarbem, jaki damy radę unieść.
— Po co? — zapytał Cohen. — Jak to po co? Przecież to skarb!
Cohen najwyraźniej podjął już decyzję.
— A na co wydałeś swój ostatni łup, Truckle? Mówiłeś, że wyciągnąłeś z tego nawiedzonego zamku trzy worki złota i klejnotów.
Truckle zrobił zdziwioną minę, jakby Cohen zapytał go, czym pachnie fiolet.
— Na co wydałem? Nie pamiętam. Sam wiesz, jak to jest. Czy to ważne, na co wydajesz pieniądze? To przecież łup! Zresztą… na co ty wydałeś swoje?
Cohen westchnął.
Truckle wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.
— Chyba nie myślisz, żeby naprawdę tu zostać? — Zerknął gniewnie na Saveloya. — Wy dwaj, zdaje się, coś tu nakręciliście.
Cohen bębnił palcami po poręczy tronu.
— Chciałeś wracać do domu — przypomniał. — To znaczy dokąd?
— No… dokądkolwiek…
— W dodatku Hamish…
— Co? Co?
— Przecież on ma już sto pięć lat, nie? Może pora, żeby się ustatkował?
— Co?
— Ustatkował? — powtórzył Truckle. — Kiedyś sam próbowałeś. Ukradłeś farmę i mówiłeś, że będziesz hodował świnie! Dałeś spokój po… ile to było? Po trzech godzinach?
— Co on gada? Co on gada?
— Powiedział, że PORA SIĘ USTATKOWAĆ!
— Niech se wsadzi…
W kuchni panował zamęt. Trafiła tu połowa dworu, w większości przypadków po raz pierwszy w życiu. Pomieszczenie było zatłoczone jak plac targowy. Służba przeciskała się między dworzanami, usiłując jak najlepiej wypełniać swe obowiązki.
Fakt, że jeden z ich grona nie całkiem się orientował, jakie obowiązki ma wypełniać, w ogólnym zamieszaniu pozostał niezauważony.
— Czuliście? — oburzała się pani Dwa Ruczaje. — On śmierdzi!
— Jak upalny dzień w chlewie! — oceniła pani Brzoskwiniowy Płatek.
— Z przyjemnością stwierdzam, że nie mam żadnych doświadczeń w tym względzie — odparła dumnie pani Dwa Ruczaje.
Pani Nefrytowa Noc, sporo młodsza od dwóch pozostałych, której dość się podobał Cohenowy zapach niemytego lwa, zachowała milczenie.
— Tylko tyle? Wielkie kawały? — irytował się główny kucharz. — Dlaczego nie zje po prostu całej krowy, skoro tak je lubi?
— Czekaj, aż usłyszysz o diabelskiej potrawie zwanej kiełbasą — ostrzegł szambelan.
— Wielkie kawały! — Kucharz był bliski łez. — Gdzie w wielkich kawałach mięsa jest sztuka kulinarna? Nawet bez sosu? Wolałbym umrzeć, niż zwyczajnie podgrzewać wielkie kawały mięsa!
— Och! — westchnął nowy szambelan. — Głęboko bym się zastanowił nad taką wypowiedzą. Nowy cesarz, oby leżał w kąpieli przez dziesięć tysięcy lat, skłonny jest uznawać takie zarzekanie się za prośbę.
Gwar ucichł nagle. Przyczyną milczenia był jeden cichy, wyraźny dźwięk: odgłos wyciąganego korka.
Pan Hong miał godny wielkiego wezyra talent pojawiania się jakby znikąd. Omiótł wzrokiem kuchnię. Z pewnością była to jedyna praca domowa, jaką kiedykolwiek wykonał.
Podszedł bliżej. Z rękawa swej szaty wyjął małą czarną buteleczkę.
— Przynieście tu mięso — rozkazał. — Sos sam się pojawi.
Zebrani obserwowali go z lękiem. Otrucia należały do hunghungańskiej etykiety dworskiej, jednak zwykle zajmowano się nimi w ukryciu, tak nakazywały dobre maniery.
— Czy jest tu ktoś, kto ma coś do powiedzenia? — zapytał pan Hong.
Jego wzrok był niczym kosa. Kiedy przesuwał się po kuchni, ludzie wahali się, chwiali i padali.
— Doskonale. Wolę raczej umrzeć, niż zobaczyć… barbarzyńcę na tronie Imperium. Niech je te swoje… wielkie kawały. Przynieście mięso.
Nastąpiło dziwne poruszenie na podłodze, potem krzyki i uderzenie kija. Jakiś wieśniak przecisnął się naprzód, ostrożnie popychając wózek z wielkim półmiskiem pod pokrywą. Na widok pana Honga odsunął wózek na bok, rzucił się na ziemię i z pokorą uderzał czołem o podłogę.
— Odwracam swój niegodny wzrok od twej… grządki w dogodnym położeniu… „niech to demon…” osoby, o panie.
Pan Hong trącił go stopą.
— Miło zobaczyć, że nie zaginęła sztuka okazywania szacunku — stwierdził. — Zdejmij pokrywę.
Wieśniak wstał i — nadal pokornie schylony — odkrył półmisek.
Pan Hong przechylił buteleczkę i trzymał ją nieruchomo, dopóki ostatnia kropla nie wypłynęła z sykiem. Wszyscy wpatrywali się w niego jak skamieniali.
— A teraz niech zaniosą to mięso barbarzyńcom — rzekł.
— Natychmiast, wasza niebiańska… pędzelkowość… wierzbolistność… prawość.
— Skąd pochodzisz, wieśniaku?
— Z Bes Pelargic, o panie.
— Aha. Tak myślałem.
Rozsunęły się wielkie bambusowe drzwi. Nowy szambelan wkroczył do sali, prowadząc całą karawanę wózków.
— Śniadanie, o władco tysiąca lat — zaanonsował. — Wielkie kawały świni, wielkie kawały kozy, wielkie kawały wołu i siedem rodzajów smażonego ryżu.
Jeden ze służących zdjął pokrywę z półmiska.
— Ale posłuchajcie lepiej mojej rady i nie próbujcie tej wieprzowiny — powiedział. — Jest zatruta.
Szambelan odwrócił się gwałtownie.
— Bezczelny wieprz! — krzyknął. — Zginiesz za to!
— To Rincewind, co? — odezwał się Cohen. — Wygląda jak Rincewind…
— Gdzieś tu mam swój kapelusz — odparł Rincewind. — Musiałem go wepchnąć do spodni…
— Trucizna? — spytał Cohen. — Jesteś pewien?
— Nie, skąd. To była czarna buteleczka i miała wymalowaną czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami, a kiedy ją przechylił, dymiła — tłumaczył Rincewind, kiedy Saveloy pomagał mu się przebrać. — Czy to sos anchois? Nie przypuszczam.
— Trucizna — mruknął Cohen. — Nienawidzę trucicieli. To najgorsze typy. Skradają się, dodają jakichś brudów do uczciwego jedzenia…
Spojrzał gniewnie na szambelana.
— Czy to ty? — Zerknął na Rincewinda i wskazał kciukiem skulonego mężczyznę. — To był on? Bo jeśli tak, potraktuję go jak szalonych Wężowych Kapłanów ze Startu, tylko tym razem użyję obu kciuków!
— Nie. To był ktoś, kogo nazywali panem Hongiem. Ale wszyscy patrzyli, jak to robił.
Szambelan wydał z siebie krótki, rozpaczliwy krzyk. Rzucił się na podłogę i już miał ucałować stopę Cohena, gdy uświadomił sobie, że miałoby to ten sam skutek co zjedzenie wieprzowiny.
— Łaski, niebiańska istoto! Wszyscy jesteśmy tylko pionkami w rękach pana Honga!
— Co w nim takiego niezwykłego?
— To… wspaniały człowiek! — zapewnił bełkotliwie szambelan. — Złego słowa nie powiem o panu Hongu. I z całą pewnością nie wierzę, jakoby wszędzie miał szpiegów! Niech żyje pan Hong, tyle tylko mogę dodać. — Zaryzykował uniesienie głowy i tuż przed oczami zobaczył ostrze miecza Cohena.