— Dobra. A w tej chwili kogo bardziej się boisz? Mnie czy tego pana Honga?
— Ja… pana Honga.
Cohen uniósł brew.
— Jestem pod wrażeniem. Wszędzie szpiedzy, tak?
Rozglądał się po sali, aż natrafił wzrokiem na bardzo wielką wazę. Podszedł do niej i podniósł pokrywę.
— Dobrze ci tam?
— Eee… tak? — odpowiedział głos z głębi wazy.
— Masz wszystko, czego ci trzeba? Zapasowy notes? Nocnik?
— Eee… tak?
— A miałbyś ochotę na, bo ja wiem, jakieś sześćdziesiąt garnców wrzącej wody?
— Eee… nie?
— Wolałbyś raczej zginąć, niż zdradzić pana Honga?
— Eee… czy mogę się chwilę zastanowić, jeśli wolno?
— Nie ma sprawy. I tak trzeba czasu, żeby zagrzać tyle wody. Zastanawiaj się.
Cohen odłożył pokrywę.
— Jedna Wielka Matko! — rzucił.
— On ma na imię Jedna Wielka Rzeka, Dżyngis — poprawił go Saveloy.
Gwardzista z wolna wrócił do życia.
— Masz pilnować tej wazy, a gdyby się poruszyła, zrobisz z nią to, co ja kiedyś z Zielonym Nekromantą Nocy. Jasne?
— Nie wiem, coś zrobił, panie.
Cohen wytłumaczył mu. Jedna Wielka Rzeka się rozpromienił. Z wnętrza wazy dobiegł odgłos kogoś, kto usiłuje nie wymiotować.
Cohen spokojnie wrócił na tron.
— Powiedz mi coś więcej o tym Hongu, szambelanie — polecił.
— Jest wielkim wezyrem.
Cohen i Rincewind spojrzeli na siebie.
— Zgadza się — przyznał Rincewind. — A wszyscy przecież wiedzą, że wielcy wezyrzy są zawsze…
— …absolutnymi i kompletnymi sukinsynami — dokończył Cohen.
— Nie wiem czemu. Wystarczy dać takiemu turban z czubkiem pośrodku, a to ich coś tam moralne od razu się łamie. Zawsze ich zabijam, jak tylko spotkam. Dzięki temu później zyskuję na czasie.
— Od razu wydał mi się jakiś taki śliski — stwierdził Rincewind.
— Posłuchaj, Cohenie…
— Dla ciebie: cesarzu Cohenie — wtrącił Truckle. — Nigdy nie wierzyłem magom, ot co. Nigdy nie wierzyłem żadnemu facetowi w sukience.
— Rincewind jest w porządku — zapewnił Cohen.
— Dzięki — mruknął Rincewind.
— …ale całkiem bezużyteczny jako mag.
— Przypadkiem narażałem przed chwilą własną szyję, żeby was uratować, bardzo uprzejmie dziękuję. — Rincewind zirytował się. — Posłuchaj, paru moich przyjaciół siedzi w bloku więziennym. Czy mógłbyś… Zaraz, zaraz… cesarz?
— Mniej więcej — przyznał Cohen.
— Chwilowo — dodał Truckle.
— Formalnie — uzupełnił Saveloy.
— Czy to znaczy, że możecie przenieść moich przyjaciół w jakieś bezpieczne miejsce? Myślę, że pan Hong zamordował starego cesarza i teraz chce na nich zrzucić winę. Nie wpadnie tylko na to, mam nadzieję, że chowają się w celach.
— Dlaczego w celach? — zdziwił się Cohen.
— Bo gdybym tylko miał okazję uciec z celi pana Honga, to bym uciekł — tłumaczył gorączkowo Rincewind. — Nikt o zdrowych zmysłach by nie wrócił, gdyby miał szansę się wyrwać.
— Jasne. Mały Willie i Jedna Wielka Matka, weźcie kogoś i sprowadźcie tych ludzi tutaj.
— Tutaj? — zaprotestował Rincewind. — Chciałem, żeby trafili w jakieś bezpieczne miejsce.
— Przecież my tu jesteśmy. Będziemy ich bronić.
— A kto was obroni?
Cohen zignorował tę uwagę.
— Szambelanie — rzekł — pana Honga nie ma pewnie w okolicy, ale… Wśród dworzan był taki facet z nosem jak borsuk. Grubas w wielkim różowym kapeluszu. I taka chyba baba z twarzą jak kapelusz ze szpilkami.
— To pan Dziewięć Szczytów i pani Dwa Ruczaje — domyślił się szambelan. — Tego… nie gniewasz się na mnie, panie?
— Ależ skąd, niech cię bogowie mają w opiece. Więcej nawet, zrobiłeś na mnie takie wrażenie, że powierzę ci dodatkowe funkcje.
— Panie?
— Na początek funkcję kosztującego potrawy. A teraz idź i sprowadź mi tu tych dwoje. Wcale mi się nie podobały ich miny.
Dziewięć Szczytów i Dwa Ruczaje zostali wprowadzeni chwilę później. Ich przelotne spojrzenie na nietknięte mięso było niezauważalne dla tych, którzy go nie oczekiwali.
Cohen wesoło skinął im głową.
— Zjedzcie to — polecił.
— Panie! Jadłem obfite śniadanie! Jestem już całkiem pełny! — zaprotestował Dziewięć Szczytów.
— To szkoda — stwierdził Cohen. — Jedna Wielka Matko, zanim znowu uśniesz, zajmij się panem Dziewięć Szczytów i zrób w nim trochę miejsca, żeby mógł zjeść jeszcze jedno śniadanie. To samo dotyczy damy, jeśli w ciągu pięciu sekund nie usłyszę jej mlaskania. Solidny kęs z każdego talerza, zrozumiano? I dużo sosu.
Jedna Wielka Rzeka wydobył miecz.
Dwoje arystokratów spoglądało nieruchomo na parujące stosy mięsiwa.
— Jak dla mnie, wygląda całkiem smacznie — rzucił swobodnym tonem Cohen. — A patrzycie, jakby coś było z tym nie w porządku.
Dziewięć Szczytów delikatnie włożył sobie do ust kawałek wieprzowiny.
— Doskonałe — zapewnił niewyraźnie.
— Teraz połknij.
Mandaryn przełknął głośno.
— Wspaniałe — oświadczył. — A teraz, jeśli wasza wysokość pozwoli, chciałbym…
— Nie spiesz się. Nie chcielibyśmy przecież, żebyś przypadkiem wsadził sobie palce w gardło albo coś w tym rodzaju. Prawda?
Dziewięć Szczytów czknął.
Potem czknął jeszcze raz.
Zaczął wypuszczać dym z dolnej części szaty.
Orda skoczyła za rozmaite osłony dokładnie w chwili, gdy wybuch usunął spory obszar podłogi, kolisty fragment sufitu i całego pana Dziewięć Szczytów.
Kapelusz z rubinowym guzikiem przez chwilę kręcił się na podłodze.
— Ja tak mam po marynowanych cebulkach — stwierdził Vincent.
Pani Dwa Ruczaje stała nieruchomo, zaciskając powieki.
— Niegłodna? — spytał Cohen.
Pokręciła głową.
Cohen rozparł się na tronie.
— Jedna Wielka Matko!
— Rzeko, Cohenie — poprawił go Saveloy.
Gwardzista podszedł ciężkim krokiem.
— Zabierz ją stąd i wsadź do jakiegoś lochu. Dopilnuj, żeby nie brakło jej jedzenia, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Tak, wasza wysokość.
— A pan szambelan może pobiec do kuchni i powiedzieć kucharzowi, że tym razem on sam będzie jadł razem z nami, i to będzie jadł pierwszy. Jasne?
— Całkiem jasne, wasza wysokość.
— To ma być życie? — wybuchnął Caleb, gdy szambelan wybiegł z komnaty. — Tak traktują cesarza? Nie możem wierzyć nawet jedzeniu? Po mojemu zamordują nas tutaj we własnych łóżkach!
— Nie bardzo widzę, jak mogliby ciebie zamordować we własnym łóżku — mruknął Truckle.
— Właśnie. Bo ciebie nigdy tam nie ma — dodał Cohen.
Podszedł do wielkiej wazy i wymierzył jej kopniaka.
— Słyszałeś to wszystko? — zapytał.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała waza.
Zabrzmiał śmiech, ale dość nerwowy. Saveloy uświadomił sobie, że Srebrna Orda nie była przyzwyczajona do takich działań. Kiedy prawdziwy barbarzyńca chciał kogoś zabić przy posiłku, zapraszał go ze wszystkimi sługami, sadzał przy stole, czekał, aż się upiją i zasną, po czym wzywał ukrytych własnych ludzi i masakrował wrogów szybko, sprawnie, honorowo. Było to absolutnie uczciwe. Metoda: „upij ich, a potem wyrżnij do nogi” należała do najstarszych sztuczek w każdym podręczniku, a w każdym razie należałaby, gdyby barbarzyńcy przejmowali się podręcznikami. Każdy, kto dawał się złapać na tę sztuczkę, czynił światu przysługę, pozwalając się zarąbać przy deserze. Ale przynajmniej można było ufać jedzeniu. Barbarzyńcy nie zatruwają jedzenia — nigdy nie wiadomo, kiedy im samym zabraknie kęsa strawy.