— Proszę o wybaczenie, wasza wysokość — odezwał się Sześć Dobroczynnych Wiatrów, który kręcił się przy tronie. — Wydaje mi się, że pan Truckle ma rację. Ehm… znam trochę historię. Właściwa metoda sukcesji to brnąć do tronu przez morza krwi. To właśnie planuje pan Hong.
— Mówisz? Morza krwi, tak?
— Albo przez górę czaszek. To także dopuszczalna możliwość.
— Ale… ale… myślałem, że cesarska korona przechodzi z ojca na syna — zdumiał się Saveloy.
— No, niby tak — przyznał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Przypuszczam, że teoretycznie może się tak zdarzyć.
— Mówiłeś, że kiedy już znajdziemy się na szczycie piramidy, wszyscy będą robić, co im każemy — zwrócił się do nauczyciela Cohen.
Truckle spoglądał to na jednego, to na drugiego.
— Wy dwaj to zaplanowaliście? — spytał oskarżycielskim tonem. — Od początku o to wam szło? Cała ta nauka, jak być cywilizowanym? A na samym początku mówiliście, że to będzie naprawdę wielka kradzież! I co? Myślałem, że zwyczajnie spakujemy masę towaru i znikniemy. Rabować i palić, to właściwy sposób…
— Tylko rabować i palić, rabować i palić, potąd mam już tego rabowania i palenia! — zirytował się Saveloy. — Jedynie o tym potraficie myśleć? O rabowaniu i paleniu?
— No, kiedyś było jeszcze gwałcenie — westchnął tęsknie Vincent.
— Nie chcę cię martwić, Ucz, ale oni mają rację — odezwał się Cohen. — Walka i rabunek… to właśnie potrafimy. Wcale mi się nie podobają wszystkie te pokłony i padanie na ziemię. Nie jestem pewien, czy zostałem stworzony do cywilizacji.
Saveloy przewrócił oczami.
— Nawet ty, Cohenie? Wszyscy jesteście tacy… tacy tępi! — rzucił gniewnie. — Sam nie wiem, po co się z wami męczę! Znaczy, spójrzcie na siebie! Wiecie, czym jesteście? Jesteście legendami!
Ordyńcy cofnęli się o kilka kroków. Nie widzieli jeszcze, żeby Ucz stracił cierpliwość.
— To od legendum, co oznacza coś zapisanego — wyjaśnił Saveloy. — Rozumiecie, czytanie i pisanie. Książki, które, nawiasem mówiąc, są dla was równie obce jak Zaginione Miasto Ee…
Truckle nerwowo podniósł rękę.
— Właściwie to ja kiedyś odkryłem Zaginione Miasto…
— Cisza! Teraz ja! O czym to mówiłem? A tak… nie umiecie czytać, co? Nigdy nie nauczyliście się czytać? W takim razie zmarnowaliście pół życia. Mogliście kolekcjonować perły mądrości zamiast lichych klejnotów. To zresztą lepiej, że ludzie o was czytają, a nie spotykają twarzą w twarz, ponieważ, panowie, bardzo by się rozczarowali!
Rincewind patrzył zafascynowany, czekając, aż ktoś utnie Saveloyowi głowę. Ale nie zanosiło się na to. Nauczyciel był chyba zbyt rozzłoszczony, by stracić głowę.
— Czego tak naprawdę dokonaliście, panowie? I nie opowiadajcie mi o skradzionych klejnotach i władcach demonów. Czego dokonaliście naprawdę?
Truckle znów podniósł rękę.
— Ja na przykład zabiłem kiedyś wszystkich czterech…
— Tak, tak, tak — przerwał mu Saveloy. — Zabiliście to, wykradliście tamto, a gdzieś tam jeszcze pokonaliście wielkie ludożercze awokada, ale to wszystko… głupstwa. Zwykła tapeta, panowie! To niczego nie zmieniło! Nikt się nie przejął! W Ankh-Morpork uczyłem chłopców, którzy uważali was za mity. Tyle osiągnęliście. Oni sądzą, że ktoś was wymyślił. Jesteście bajką, panowie. Kiedy zginiecie, nikt nie zauważy, bo i tak myślą, że już dawno was nie ma.
Przerwał, by nabrać tchu, po czym podjął już spokojniej:
— Ale tutaj… tutaj przynajmniej mogliście stać się prawdziwi. Mogliście przestać się bawić własnym życiem. Mogliście otworzyć na świat to starożytne, ale nieco już gnijące Imperium, A przynajmniej… — zawahał się — taką miałem nadzieję. Naprawdę myślałem, że uda się nam coś osiągnąć.
Usiadł.
Orda stała nieruchomo, wpatrzona we własne stopy lub kółka.
— Ehm… mogę coś powiedzieć? Wodzowie zwrócą się przeciwko wam — oświadczył Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Stoją wokół stolicy ze swymi wojskami. Normalnie walczyliby między sobą, ale teraz wszyscy będą walczyć z wami.
— Wolą takiego truciciela jak ten Hong, zamiast mnie? — zdziwił się Cohen. — Przecież to drań.
— Tak, ale… ich drań.
— Możemy się bronić. Są tu grube mury — zauważył Vincent. — Znaczy te zrobione nie z papieru.
— Nawet o tym nie myśl — sprzeciwił się Truckle. — Żadnego oblężenia. Oblężenia są niechlujne. Nienawidzę zjadania butów i szczurów.
— Co?
— Powiedział, ŻE NIE CHCEMY OBLĘŻENIA, BO BĘDZIEMY MUSIELI JEŚĆ BUTY I SZCZURY, Hamish.
— A co? Nogi się skończyły?
— Ilu mają żołnierzy? — spytał Cohen.
— Jakieś sześćset, może siedemset tysięcy — odparł poborca.
— Przepraszam. — Cohen wstał z tronu. — Muszę się naradzić ze swoją ordą.
Ordyńcy zbili się w ciasną grupkę. Od czasu do czasu wśród prowadzonej chrapliwym szeptem dyskusji dało się słyszeć głośniejsze „Co?”. Po chwili Cohen się obejrzał.
— Morza krwi, tak? — upewnił się.
— No… tak — potwierdził Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
Dyskusja rozgorzała na nowo.
Po dłuższej chwili wysunęła się głowa Truckle’a.
— Mówiłeś: góra czaszek? — zapytał.
— Tak, chyba tak właśnie powiedziałem — przyznał poborca. Zerknął nerwowo na Rincewinda i Saveloya, który tylko wzruszył ramionami.
Szepty, szepty, „Co?”…
— Przepraszam…
— Tak?
— A jaka wysoka ta góra? Bo czaszki się rozsypują.
— Nie wiem, jaka wysoka! Po prostu dużo czaszek!
— Chciałem się tylko upewnić.
Orda najwyraźniej podjęła decyzję. Ordyńcy stanęli rzędem, patrząc na pozostałych.
— Będziemy walczyć — oznajmił Cohen.
— Właśnie. Powinieneś od razu nam powiedzieć o tych czaszkach i krwi — dodał Truckle.
— Pokażem im, czy jeszcze żyjem, czy nie — zarechotał Caleb.
Saveloy pokręcił głową.
— Chyba nie dosłyszeliście. Mają przewagę stu tysięcy do jednego!
— Po mojemu to wszystkich przekona, że jeszcze żyjem.
— Tak. Ale mój plan właśnie na tym polegał, żeby wam pokazać, jak dotrzeć na szczyt piramidy, nie wyrąbując sobie drogi mieczem — zaprotestował Saveloy. — To naprawdę możliwe w tak zakonserwowanym społeczeństwie. Ale jeśli spróbujecie walczyć z setkami tysięcy żołnierzy, wszyscy zginiecie.
A potem, ku własnemu zdumieniu, dodał jeszcze:
— Prawdopodobnie.
Orda wyszczerzyła zęby w uśmiechach.
— Duża przewaga wcale nam nie przeszkadza — zapewnił Truckle.
— Lubim dużą przewagę — dodał Caleb.
— Widzisz, Ucz, przewaga tysiąca na jednego nie jest o wiele gorsza niż dziesięciu na jednego — wyjaśnił Cohen. — A to dlatego że… — Zaczął odliczać na palcach. — Po pierwsze, taki typowy żołnierz, co to się bije dla żołdu, a nie o życie, nie będzie nadstawiał karku, kiedy ma dookoła innych, którzy też mogą załatwić sprawę. Po drugie, nie tak wielu da radę dostać się blisko nas, będą się przepychać i potrącać. Po… — Spojrzał na własną dłoń z wyrazem głębokiego namysłu.