Выбрать главу

O mało nie straciłam życia na tym placu. W roku, w którym ukończyłam gimnazjum, odbywał się publiczny proces rewolucyjnych buntowników – młodych mężczyzn, którzy z nadmierną gorliwością potraktowali swój udział w rewolucji kulturalnej. Oskarżono ich o „pobicia, chuligaństwo i grabież”. Podczas walki między frakcjami ich kule dosięgły przeciwników, więc rachunki za krew należało wyrównać krwią. Dla celów edukacyjnych nauczyciele przyprowadzili na rozprawę uczniów. Tamtego dnia na placu zgromadziło się co najmniej dziesięć tysięcy ludzi; nawet szczyty murów były gęsto oblepione. Akurat w chwili, kiedy zamierzano rozpocząć egzekucję, niebo podemniało, rozpętała się burza i lunął deszcz. Policja nie pozwalała zebranym się rozproszyć, nikt nie śmiał się ruszyć, choć wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Nagle część muru runęła i około dwunastu osób spadło na ziemię. Wybuchła panika: ludzie, którzy już i tak mieli napięte nerwy, rzucili się do ucieczki przez wyrwę w murze, tratując tych, którzy wcześniej spadli. Trzęsąc się ze strachu, przykucnęłam i trwałam nieruchomo. Ogarnięci paniką ludzie biegli tuż obok mnie, depcząc się nawzajem. Nie pomagały komunikaty płynące z głośników, a pędzące samochody policyjne i ambulanse jeszcze pogłębiały zamieszanie.

„Posypały się głowy niewinnych, potrzaskały czaszki. Niebo na to nie pozwoli, zażąda zapłaty”. Te słowa wypowiedział żebrak, który siadywał na kupie popiołu na tyłach restauracji. Ktoś o tym doniósł i zabrała go policja.

Kiedy przerażona i ubłocona wracałam do domu, widziałam, jak ludzie, stojąc pod murami w małych grupkach, rozmawiają szeptem i mrugają przy tym znacząco.

5

Zanim ukończono budowę placu, rozeszła się wiadomość o śmierci Mao Tse-tunga. Był wrzesień 1976 roku. „Gdy dziewiątki się nakładają, imperatorzy upadają”. Tym, którzy pracowali przy budowie placu, przypadł w udziale zaszczyt uczestniczenia w wielkiej akademii żałobnej; pozostałym musiały wystarczyć skromniejsze uroczystości w zakładach pracy.

Tamtego dnia plac Przy Kamiennym Moście udekorowano białymi kwiatami i czarnymi szarfami. Obecność uzbrojonej poliq”i potęgowała atmosferę grozy. Nastrój czyniło jeszcze bardziej podniosłym grzmiące z głośników przemówienie następcy Mao, Hua Kuo-fenga, w dziwacznie prowincjonalny sposób akcentującego słowa. Łkanie przechodziło w zawodzenie, wokół widziałam twarze zalane łzami, a nie ma nic bardziej zaraźliwego od płaczu. Miałam czternaście lat, strach przepełniał mi serce, łzy same cisnęły się do oczu. W końcu ja także straciłam panowanie nad sobą i zaszlochałam.

Po ceremonii, kiedy nauczyciel przyprowadził nas z powrotem do szkoły, sprawdzono nam oczy jak stadu bydła. Czy były wystarczająco czerwone? Odpowiednio zapuchnięte? Dostatecznie smutne? Tak właśnie powinna się objawiać bezgraniczna lojalność w stosunku do Wielkiego Przywódcy. W moim przypadku łzy łatwo płynęły, lecz równie szybko wysychały. Ale wyglądałam na bardzo smutną, zresztą jak prawie każdego dnia. Choć raz melancholia, która zniechęcała do mnie ludzi, przyniosła mi korzyść.

6

Jednego roku deszcze przez wiele dni zalewały aleję Przy Kamiennym Moście, zmieniając drogi i ulice w błotne szlaki. Śmieci spłynęły wraz z wodą podczas burz i powodzi, a zmyte kamienne schody zrobiły się takie czyste, że można by się na nich położyć i zdrzemnąć. Rzeka też zmieniła wygląd; na jej powierzchni unosiły się chaty o dachach ze strzechy, drewniane szafliki, drzewa wyrwane z korzeniami, a nawet zwłoki, choć trudno było odgadnąć, czy należały do psów, świń czy ludzi. Ludzie pływali na własnoręcznie zbitych tratwach i wyławiali co wartościowsze przedmioty. Z zazdrością patrzyło się na kogoś, kto ściągnął zegarek z topielca, i wcale nie dlatego, żeby zegarki były szczególnie cenne; po prostu takiego czynu nie uważano za kradzież, bo przecież czasomierz zdecydowanie nie przyda się nieboszczykowi.

Pewnego dnia gruby malarz mebli, który mieszkał przy alei Strumienia Kotów, wyszedł z domu i dumnie paradował z pięcioma zegarkami, które pościągał z trupów. W mgnieniu oka zgarnęła go policja, mimo że krzyczał przez całą drogę, iż nie należy do rabusiów, którzy po dokonaniu grabieży wpychają swe ofiary do rzeki.

Podczas nawałnic woda porywała całe walące się chaty, z meblami i rupieciami włącznie. Jednak zbudowany na palach Dom na Wodzie jakimś cudem oparł się żywiołom. Trzy dni po tym, jak opadły wody, sklep, z plamami grzyba na ścianach, wznowił działalność. Teraz, kiedy minęły burze, smakowity zapach sakiewek z mięsnym nadzieniem i bułeczek gotowanych na parze wypełniał okoliczne uliczki. Ludzie powiadali, że właściciel zawdzięcza sukces swojemu ojcu, który studiował magię taoistyczną na górze Emei i korzystał z tajemnej wiedzy, nadziewając bułeczki. Mnie obchodziło jedynie, jaki pyszny był farsz, czy było go dużo i jak cudownie świeżo wyglądały cebulka i czosnek.

Kiedy opuściłam dom towarowy, podeszłam pod górę do kina. Zawsze lubiłam oglądać filmy i nieważne, czy były kolorowe i czy miały wyraźny dźwięk; najważniejsze, aby poruszały się obrazy. Każdy film mnie zadowalał, nawet dokument o krajobrazach Chin czy o przywódcach witających zagranicznych dostojników albo o samolotach opylających pola. Czasami ojciec wsuwał mi kilka fenów na projekcję w szkole, abym mogła zaspokoić swoje tęsknoty. Lecz teraz po raz pierwszy sama wybiorę sobie film – i ta myśl wprawiła mnie w podniecenie. W mojej duszy toczyła się ostra walka między zapotrzebowaniem na strawę fizyczną i intelektualną.

W końcu jedzenie zwyciężyło. Zeszłam trochę w dół wzgórza, przecięłam drogę i ruszyłam prosto do lady w Domu na Wodzie, gdzie około tuzina klientów czekało w kolejce na świeżą porcję pierogów prosto z pieca.

Na niewielkiej czarnej tablicy widniał jadłospis: sakiewki z mięsem, pyzy, cienkie pieczone placuszki, kluseczki, bułki na parze, trójkątne ciasteczka ryżowe, mleko sojowe. Cena każdego wyrobu oraz liczba kuponów na ziarno były wypisane dwoma różnymi odcieniami tuszu. Miałam zaledwie pół juana, ale stanęłam w kolejce, nie mogąc oderwać oczu od puszystych bułeczek z mięsno-warzywnym farszem w cieniutkim białym opakowaniu. Goście, siedzący na drewnianych stołkach wokół czterech stolików, popijali mleko sojowe lub jedli zupę z pierożkami won-ton i plasterkami cebuli pływającymi po wierzchu.

Gdy nadeszła moja kolej, młody kasjer o krótko ostrzyżonych włosach popatrzył na mnie zniecierpliwiony.

– Dwie bułeczki z mięsem – odezwałam się nieśmiało, podając mu pół juana.

– A kupony na ziarno? – zapytał, tak jak się tego obawiałam.

– Zapomniałam zabrać – wyjaśniłam z rosnącym niepokojem i dodałam pod nosem: – Bułeczki są po dwadzieścia fenów za sztukę, czyli dwie kosztują czterdzieści. Proszę przymknąć oko na kupony i zatrzymać resztę. Co pan na to?

Jestem pewna, że oblałam się rumieńcem od policzków aż po nasadę szyi. Nie pomyślałam o kuponach, ponieważ nigdy przedtem nie kupowałam żadnej przekąski. Poza tym nikt by mi ich nie dał, skoro można było nimi płacić.

Mężczyzna odwrócił się i krzyknął coś w kierunku zaplecza; wynurzyła się stamtąd stara, pomarszczona kobieta w białych zarękawkach i białym fartuchu poplamionym mąką i sosem sojowym. Zapytała, o co chodzi, a potem powiedziała, że może być. Odwróciła się w stronę garnka do gotowania na parze, szczypcami wyjęła z niego dwie bułeczki z farszem mięsnym i położyła je na talerzu.

– To na wynos – wyjaśniłam.

Wyjęła z witrynki bloczek żółtawych papierków, oderwała arkusik i przeniosła na niego bułeczki. A potem odłożyła szczypce i podsunęła jeszcze dwie kartki pod spód.

– Uważaj! – ostrzegła. – Są bardzo gorące!

Trzymałam gorące bułeczki na obu dłoniach, chłonęłam ich cudowny aromat i po raz pierwszy w życiu wiedziałam, co to znaczy być szczęśliwą. To są moje urodziny i teraz je świętuję!

Zamiast wrócić tę samą drogą, zeszłam wąską uliczką, która biegła przy Domu na Wodzie. Trasa była bardziej górzysta, ale nieco krótsza. Zaczynało mi burczeć w żołądku. Pospiesz się, zjedz, póki są gorące, podpowiadał żołądek, ale ja tylko głośno przełykałam ślinę, bo chciałam wrócić do domu i uczcić z rodzicami fakt, że powołali mnie do życia. Pokonałam biegiem kamienne schody przy sklepie z ziarnem; nie wydawały się szczególnie strome, ale kiedy dotarłam na górę, byłam zadyszana.