Выбрать главу

Dr Christian spojrzał na drewniane pale i zrozumiał. Nie dla niego pociecha płynąca z towarzystwa, nie dla niego mocny, rzymski, dobrze zaprojektowany krzyż i pomocna dłoń, która przybiję Joshuę skazanego na samotność. Milczący, nieobecny, oskarżycielski tłum skazał go, by ukrzyżował się sam.

Podkłady były okropnie ciężkie, ale zdołał je podnieść. Najpierw zawlókł na dziedziniec jeden z nich, potem drugi i ułożył je w kształt litery T. Wrócił do szopy i wziął haki szynowe, żelazny przybijak, młotki, siekierę, dłuto oraz dwie piły. Chciał połączyć podkłady hakami, ale kiedy uderzył hak przybijakiem, pale odskoczyły.

Porzucił więc ten plan. Przez pięć minut jęczał i zawodził, szarpał włosy, uszy, ropiejący nos, rozwarte usta. Potem zaczął przycinać pal, żłobiąc w środku rowek. Piłą nacinał drewno, a potem młotkiem i dłutem odłupywał. Udawało mu się, ale trwało zbyt długo i sprawiało mu ból. Siekierą poszłoby szybciej i lżej. Wziął ją i zamachnął się.

Ostrze natychmiast zleciało z trzonka, lądując z hukiem na ziemi kilka metrów dalej. Żadnych ułatwień, musi się męczyć. Znowu wziął młotek i dłuto, uderzył miarowo, odłupując długie drzazgi. I tak ukształtował cieńszy koniec podkładu o długości trzydziestu centymetrów i grubości siedmiu.

Drugi pal był gorszy. Musiał wyżłobić przez cały środek zagłębienie o szerokości trzydziestu centymetrów, umieścić w nim pierwszy pal, rowek w rowku. Dręczył go ból. Przeszywał mu pachy i pachwiny za każdym razem, gdy walił młotkiem w dłuto. Pot spływał mu do oczu i gryzł, palił, biedne poranione palce krwawiły na świeżo ociosane drewno. Wbił nogi w ziemię. Wiedział, że z palców stóp sterczały gołe kości. Nie spojrzał. Nie chciał tego oglądać.

To była praca jak wszystkie inne. Praca – najlepszy lekarz, praca – panaceum. Odciągała jego uwagę od bardziej ulotnego bólu, nie pozwalała zastanawiać się nad grzechami, nadawała kierunek w zagubieniu i wytyczała cel. Zawierała w sobie prawdę.

W przekleństwie była największym ze wszystkich błogosławieństw.

Modlił się, jęczał, szlochał, przemierzając niezgłębiony ocean cierpienia.

Wreszcie przygotował oba pale: jeden z rowkiem w środku, drugi – na końcach. Teraz połączył podkłady, wciskając je we wgłębienia, potem przybił hakami, choć było to długą parabolą męczarni przygważdżającej go do osi nieskończoności. A uderzał tak mocno, że okazało się, iż wbił swój krzyż w dziedziniec. Wtedy się rozpłakał, uklęknął i kołysał się w przód i w tył. Po chwili zamilkł. Potraktował ten nowy koszmar z tą samą werwą, z jaką maszerował podczas strasznych mrozów. Przyniósł ostrze siekiery, wepchnął je pod krzyż i uderzył pobijakiem. Oderwał krzyż.

Teraz, gdy był już gotowy, miał kłopot z ustawieniem. Żaden legionista nie wykopał dziury w ziemi. Nie widział miejsca, gdzie oparłby krzyż o mur, pewny, że nie przewróci się pod jego ciężarem.

Gdzieś, gdzieś… Jeśli zrobił dla siebie krzyż, musi znaleźć miejsce, by go postawić.

Przy wejściu do tunelu z łukowatym sklepieniem, na skraju łuku tkwił wielki żelazny hak, który w czasach prosperity dla tytoniu i tytoniowych królów mógł służyć do wieszania kotła lub połci boczku.

Podniósł ostrze siekiery i wbił je głęboko w spojenie ramion krzyża, między haki. Utkwiło tak głęboko, że wytrzyma ciężar jego ciała oraz pali.

Odciął scyzorykiem kawał cięższej liny i przewlókł ją przez otwór na trzonek w ostrzu siekiery. Zawiązał supeł, jeszcze jeden i jeszcze, a na trzech metrach liny podciągnął krzyż pod sklepienie. Sznur wrzynał mu się w ramię niczym tępy szpikulec; wygiął plecy, zaparł się stopami i ciągnął.

Krzesło. Nie da rady bez krzesła. Do domu, przez czarne drewniane drzwi. Oto jadalnia, czarny drewniany stół jak w klasztornym refektorium i drewniane ławy bez oparcia. Były zbyt ciężkie i długie.

Sam nie wytaszczy takiej ławy przez korytarz, nie teraz, kiedy zbliżał się już do końca, stracił gorączkowy przypływ energii.

W piątym pokoju znalazł niski stołek z bardzo dużym, kwadratowym siedzeniem, ale zaledwie o trzydziestu centymetrach wysokości.

Nie dosięgnie z niego żelaznego haka. Z ogromnym trudem wniósł taboret, a zajęło mu to o wiele więcej czasu, niż zrobienie krzyża…

Tracił siły. Ale teraz nie mógł się poddać. Mrucząc i chwiejąc się wykrzesał z siebie całą energię. Bębnił udręczony pięściami o chude boki, a łzy mieszały się z potem.

Wreszcie ustawił stołek pod hakiem przed wejściem do korytarza.

Stanął na nim i zarzucił sznur na uchwyt.

Chwycił za linę, krzyż zawisł nad ziemią, a siekiera ani drgnęła.

Przestał ciągnąć, zawiązał węzeł pozostawiając uniesiony nad ziemią krzyż i zaczął schodzić ze stołka. Upadł, usiłując chwycić się krzyża, a potem leżał i patrzył nań, trzęsąc się bezradnie.

– Jestem człowiekiem – powiedział z rozdrażnieniem. Wstał powoli.

Wziął z szopy zwój cienkiego szpagatu, parę gwoździ i scyzoryk.

Wbił po dwa gwoździe na końcach pali, kładąc uprzednio ramię, żeby na pewno znajdowały się po obu stronach nadgarstka. Wygiął gwoździe i zamocował między nimi szpagatową pętlę.

Zrobi tak jak działo się dwa tysiące lat temu, niemal co do dnia.

Zwykłe gwoździe nie utrzymają ciężaru człowieka. Rzymianie nie popełniali takich prostych błędów. Skazańców przywiązywali do krzyża. On też przywiąże siebie.

Zdjął piżamę, nucąc pod nosem. Przepełniał go bolesny tryumf: udowodnił tym ukrytym podglądaczom, że człowiek może dokonać niemożliwego. Piłatowi oraz maleńkiej armii praktycznych rzymskich urzędników i kapłanów. Niech zobaczą, co zdziałał człowiek, nie mający w sobie więcej boga niż ktokolwiek inny, i jak idzie na spotkanie śmierci!

Podciągnął krzyż stojąc na ziemi. Wspiął się na stołek z liną w dłoni. Krzyż istotnie był tak doskonale wyważony, że ani drgnął, gdy on obolały gramolił się na taboret. Poprzeczne ramię krzyża po prostu zaklinowało się między ścianami korytarza. Nie przyszło mu do głowy, że mogłyby być za długie, co potwierdzało, iż wybrał najdoskonalszy ze wszystkich wzorów. Napiął linkę, zrobił stryczek i zawiązał supeł. Ale nie odciął pozostałych jeszcze dwóch metrów liny.

Tym razem ustawił stołek blisko pionowej belki. Przełożył koniec liny z lewej strony krzyża na przód, owinął bardzo luźno wokół pionowej belki, potem przewlókł z prawej strony i wieloma węzłami obwiązał pal. Teraz na krzyżu zwisało nieco luźnej liny tuż pod złączeniem belek.

Dotknął plecami drewna, spojrzał na dziedziniec, a potem ugiął kolana i wsunął głowę w pętlę. Wyciągnął ramiona i wsunął teraz dłonie w pętle. Były o wiele za luźne, ześlizgnęłyby się pod ciężarem ciała. Ale to również przewidziała najbardziej szalona logika wariata.

Chwycił luźną linę, zaciskając ją, aż wżarła mu się w nadgarstki.

– W ręce twoje oddaję ducha mego! – krzyknął potężnym spiżowym głosem i kopnął stołek.

Zawisł spętany liną wokół gardła i nadgarstków. O, nie odczuwał gorszego bólu niż wtedy, gdy rękami naciskał wielkie guzy pełne ropy ani wówczas, gdy pocałował Judasza Carriol. Ból nie był gorszy niż marsz bez końca, bez końca, bez końca. I och, o ileż łatwiej znosić brzemię rozpaczy niesionej przez powołanie, przewlekły smutek śmiertelności. Nie, ten ból nie równał się z tamtym!