Выбрать главу

Ach, mieć samochód! Ochronę przed takimi obmacywaczami.

Kiedy mężczyzna wsiada do autobusu, w którym jedzie tylko jedna kobieta, ta wie dokładnie, co ją czeka za chwilę; delikatnie mówiąc nieprzyjemna podróż. I nie ma sensu prosić kierowcę o pomoc. Nigdy nie chcą o niczym wiedzieć.

Wysiadła i stanęła w obronnej pozie, prawie pewna, że mężczyzna wyskoczy w ostatniej chwili z autobusu. Nie drgnęła, dopóki rozklekotany wehikuł nie powlókł się dalej z piskiem. Mężczyzna patrzył na nią z wściekłością przez brudne okno. Uniosła ku niemu rękę w szyderczym geście pozdrowienia. Bezpieczna.

Departament Środowiska zajmował cały olbrzymi blok. Autobus dowiózł dr Carriol na North Capitol Street koło H Street, ale wejście, z którego zwykle korzystała, znajdowało się od strony K Street. Oznaczało to, że dr Carriol musi teraz przejść wzdłuż North Capitol Street, minąć główne wejście i skręcić w K Street.

Od frontu zgromadził się już niewielki tłumek. Ludnie byli czymś pochłonięci. Wszyscy szaleńcy przychodzili pod Departament Środowiska, by zaznaczyć swoją obecność w najbardziej gwałtowny sposób, jaki wymyślili. W mrocznych zakamarkach ich umysłów zalęgła się myśl, że to Departament jest winien wszystkiemu i dlatego teraz chcieli pokazać, iż doprowadzono ich do agonii. Dr Carriol zupełnie nie interesowało, czy tym razem było to poderżnięte gardło, podcięte żyły, trucizna, narkotyki, kula czy coś bardziej wyrafinowanego. Jej zadaniem – powierzonym jej osobiście przez prezydenta – było usunięcie przyczyn, dla których ludzie przychodzili pod ten kolos z białego marmuru, by skończyć ze sobą.

Mimo obecności umundurowanego zastępu pracowników, obsługujących telefony, drzwi otwierały się na dźwięk jej głosu. Hasła zmieniano codziennie według klucza, wybranego przez tego cholernego kawalarza na stanowisku, Harolda Magnusa we własnej osobie, sekretarza Departamentu Środowiska. Najwidoczniej, pomyślała kwaśno, ten typ nie ma nic innego do roboty. No, ale uprzedziła się do niego. Jak wszyscy wysocy urzędnicy państwowi uważała oficjalną głowę Departamentu za inkuba, krążącego wokół departamentalnej szyi. Ten polityczny karierowicz przyszedł tu z nowym prezydentem.

Sam nigdy nie był zawodowym politykiem i czekała go dobrze wszystkim znana droga – od atrakcyjnej nowości do spowszedniałego starocia – jeśli przetrwa. No cóż, Harold Magnus przetrwał i to z prostego powodu – miał tę zaletę, że pozwalał zawodowcom robić to, co do nich należy, a był na tyle pewny siebie, by nie utrudniać im życia.

– W głąb mrocznego morza – powiedziała do wmontowanego w ścianę odbiornika.

W drzwiach coś trzasnęło, skrzydła rozsunęły się. Tandeta. Bezużyteczne gówno. Nikt na świecie nie naśladowałby jej głosu na tyle dobrze, by oszukać elektroniczne mechanizmy, analizujące dźwięki.

Więc po co te zmiany haseł? Nie znosiła ich, sprawiały, że czuła się jak bezwolna marionetka, poruszana najdrobniejszym kaprysem Harolda Magnusa. Oczywiście dlatego właśnie tak upierał się przy swoich hasłach.

Departament Środowiska skupiał kilka mniejszych wydziałów, jak na przykład Energii, powstały w drugiej połowie ubiegłego stulecia.

Był dziełem najwybitniejszego z prezydentów, Augustusa Rome. Tak skutecznie radził sobie z ludźmi i obydwoma Domami, że pełnił funkcję prezydenta przez cztery dozwolone kadencje, chociaż rządził krajem w najtrudniejszym okresie. A mianowicie między przystąpieniem Wielkiej Brytanii do komunistycznej Eurowspólnoty, szeregiem bezkrwawych, powszechnie akceptowanych lewicowych przewrotów, które doprowadziły do wejścia całego muzułmańskiego świata pod parasol komunistów, podpisaniem traktatu w Delhi i olbrzymich zmian, które wynikły z tego wszystkiego. Niektórzy mówili, że ich sprzedał, inni że tylko jego umiejętność negocjacji utrzymała i umocniła strefę wpływów USA na znacznie bliższej zachodniej półkuli. Istotnie, cała zachodnia półkula – od bieguna do bieguna – wyraźnie zbliżyła się w ciągu ostatnich dwudziestu lat do USA, choć cynicy twierdzili, że po prostu nie miała innego wyjścia.

Obecny Departament Środowiska zbudowano w roku 2012, zastępując rozrzucone po całym mieście biura; fizycznie był to największy z departamentów federalnych i jako jedyny posiadał wygodny system oszczędzania energii. Ciepło tracone przez wypełnioną komputerami suterenę było paliwem dla klimatyzacji, obiektu zazdrości Departamentów Stanu, Sprawiedliwości, Obrony i innych, usiłujących uzyskać ten sam rezultat w budynkach nie przystosowanych do tego celu.

Wnętrza były białe dla uzyskania maksimum oświetlenia; miały niskie sufity dla oszczędności przestrzeni i ciepła; bezbłędną akustykę, żeby hałas nie powodował nerwic – i były zupełnie bez wyrazu, by pracownicy pamiętali, że jest to instytucja.

Sekcja Czwarta i przylegające do niej biuro sekretarza zajmowały najwyższe piętro wzdłuż K Street. By dotrzeć tam, dr Carriol musiała pokonać siedem kondygnacji lodowatych schodów, przejść licznymi korytarzami i sforsować jeszcze jedne drzwi otwierające się na hasło.

– W głąb mrocznego morza.

Otwórz się, sezamie. Jak zwykle, Sekcja Czwarta pracowała już na pełnych obrotach, kiedy dr Carriol pojawiła się w budynku. Wolała pracować w nocy, dlatego też rzadko przychodziła przed lunchem. Ci, których mijała, pozdrawiali ją z szacunkiem i bez poufałości.

Nie tylko zajmowała tu ważne stanowisko, ale kierowała Sekcją Czwartą, czyli mózgiem Departamentu. Dlatego też Judith Carriol była kobietą o wielkiej władzy.

Jej osobistym sekretarzem był mężczyzna noszący najbardziej absurdalne nazwisko w całym Departamencie. John Wayne. Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, czterdzieści kilo wagi, astygmatyk i krótkowidz z łagodną formą syndromu Klinefeltera, przez co nie osiągnął pełnej dojrzałości płciowej, nie miał zarostu i mówił dziecinnym falsetem. Ale dni, kiedy nazwisko ciążyło mu nieznośnie, należały już do przeszłości.

Miał dużo czasu, żeby nauczyć się śmiać z losu, który zadecydował, iż pierwotny właściciel tego nazwiska przetrwa niemal wszystkich współczesnych, stając się kimś w rodzaju nowej kultowej postaci.

Żył pracą, a jako sekretarz był fantastyczny, choć oczywiście prawie nigdy nie wykonywał typowych funkcji sekretarza; do tego miał pracowników.

Poszedł za dr Carriol do biura i czekał spokojnie, aż przełożona wypłacze się z sobolowego futra, kupionego w czasach pierwszego awansu, tuż przed tym, jak przestała nabywać ubrania, by oszczędzić na dom. Pod futrem miała prostą czarną sukienkę bez żadnych ozdób.

Wyglądała oszałamiająco. Nie ładnie. Nie pięknie. Nie atrakcyjnie w popularnym znaczeniu tego słowa. Prezentowała wyrafinowanie, chłodną elegancję i dystans, który nie pozwalał na umieszczenie jej na liście departamentowych ślicznotek. Dystans, który oznaczał, że na nieliczne spotkania umawiała się zawsze z mężczyznami światowymi, nadzwyczaj pewnymi siebie i mającymi w dorobku niebywały sukces.

Lekko falujące, czarne włosy zebrała w węzeł jak Wallis Warfield Simpson. Miała wielkie oczy o ciężkich powiekach i niezwykłym mętnozielonym kolorze oraz szerokie, różowe, ładnie ukształtowane usta. Skórę zaś białą, nieprzejrzystą, skrywającą żyły i pozbawioną żywszych kolorów. Ta interesująca bladość, kontrastująca z czarnymi włosami, brwiami i rzęsami nadawała jej kusicielski wygląd, którego była jak najbardziej świadoma i wykorzystywała go. Miała też smukłe, białe dłonie o długich palcach z krótkimi paznokciami bez lakieru. Jej ciało o długim korpusie, pozbawione bioder i biustu, cechowała potężna siła. Poruszała się niezwykle szybko, co sprawiało, że w Departamencie mówiono na nią „Wąż”.