Выбрать главу

Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej.

– Ale jeśli państwo pozwolą, zacytuję słowa dr. Christiana, które wygłosił w Filadelfii w czasie Marszu Tysiąclecia. To jego ostatnie przemówienie. Osobiście uważam je za najlepsze.

Zmienił nieco wyraz twarzy. Dr Carriol, ekspert w tych sprawach, nie wątpiła, że czytał z ekranu umieszczonego na wprost jego oczu.

– Bądźcie spokojni. Patrzcie z nadzieją w przyszłość. Ze świadomością, że nie jesteście sami, opuszczeni, lecz należycie do ważnego zgromadzenia dusz, zwanego Ludzkością i jeszcze ważniejszego zgromadzenia dusz, zwanego Ameryką. Z nadzieją, że Bóg powierzył wam misję uratowania i oświecenia tej planety w imię ludzkości. Nie w imieniu Boga, lecz człowieka! Patrzcie z nadzieją w przyszłość, bo jest warta nadziei. Nigdy nie zgaśnie światło Ludzkości, jeśli będziecie go strzec. Choć jest darem Boga, to wy musicie o nie dbać. Pamiętajcie zawsze, że to wy stanowicie Ludzkość, a Ludzkość to zjednoczenie kobiety i mężczyzny.

Daję wam credo na trzecie tysiąclecie. Credo równie stare, jak nasze czasy, a zawarte w trzech słowach: wiara, nadzieja, miłość.

Żyjcie z nadzieją na piękniejsze i lepsze jutro. Pokładajcie nadzieję w swoich dzieciach, dzieciach waszych dzieci i w dalszych pokoleniach. I w miłości – ach, co mogę powiedzieć o miłości, czego wy, nazbyt ludzcy, nie wiecie? Kochajcie samych siebie! Kochajcie tych, których znacie! Kochajcie tych, których nigdy nie widzieliście! Nie marnujcie miłości na Boga, On jej nie chce i nie potrzebuje. Bo jeśli jest doskonały i wieczny, nie potrzebuje niczego. Wy jesteście Ludzkością, więc kochajcie. Miłość zabija samotność, ogrzewa duszę nawet w najzimniejszym ciele. Miłość to światło Ludzkości!

Tibor Reece płakał, ale Christianie otaczali go sztywni i niewzruszeni. Jednak czuli żal.

– Umierał ze świadomością, że żył lepiej niż większość z nas prezydent mówił przez łzy. – Kto z nas uzna się za prawdziwie dobrego człowieka, jakim on był? Przemówię do was jego słowami, bo sam nie potrafię wyrazić tego, o co walczył Joshua Christian. On był wiarą. On był nadzieją. On był miłością. Dał wam credo trzeciego tysiąclecia, credo formułujące nieugaszonego ducha mężczyzny i kobiety, credo dające pozytywną i konstruktywną filozofię życiową na to zimne, trudne, bezlitosne trzecie tysiąclecie. Wiedzcie, że jest tylko człowiekiem i nigdy naprawdę nie umrze, jeśli przyjmiecie jego credo.

Koniec. Dr Carriol wyłączyła odbiornik, zanim rozpoczął się pospiesznie przygotowany program o życiu i dziele dr. Joshuy Christiana.

Poszła do kuchni i otworzyła tylne drzwi. Był tam reflektor, rzadko używany, gdyż pochłaniał zbyt wiele elektryczności, lecz bardzo potrzebny samotnej kobiecie.

Teraz włączyła go i wyszła na dwór. Bardzo ładna sceneria.

Wysoki mur z cegieł i zamknięta na kłódkę brama. Podwórko wybrukowane polnymi kamieniami, bez trawnika. Brak grządek, za to wiele zarośli, krzaków i trzy drzewa. Płacząca wiśnia o łkających gałęziach pozbawionych już pełnych glorii bladoróżowych kwiatów. Dalej srebrna brzoza o bladozielonych skulonych listkach, ciągle młodych i świeżych. I wielki, bardzo stary dereń, rozpościerający obsypane białym kwieciem gałęzie tak doskonale, niczym na japońskiej rycinie.

Legenda mówi, że Judasz powiesił się na ukwieconym dereniu. Jak pięknie umrzeć wśród takiej doskonałości!

Ktoś w sąsiednim domu płakał rozpaczliwie po dr. Joshui Christianie, który przybył, by uratować rodzaj ludzki i umarł jak królowie w początkach Ludzkości – poświęcił się, by ułagodzić bogów i uratować swój lud.

– Nie szukaj mnie na próżno, Joshuo Christianie! – powiedziała nie do siebie, lecz do derenia. – Przede mną jeszcze szmat życia.

Wyłączyła reflektor, wróciła do domu i zamknęła drzwi kuchenne. Na podwórku kwiecie derenia lśniło w świetle księżyca pod zimnym srebrzystym sklepieniem, cierpliwą, rozmarzoną urodą.

Może wydaje się to przesadą – dr Moshe Chasen cierpiał po śmierci dr. Joshuy Christiana boleśniej niż ktokolwiek inny.

Już po pierwszych słowach Tibora Reece’a wpadł w paroksyzm rozpaczy, lamentował, zawodził, szlochał, szarpał ubranie. Żona nie umiała mu pomóc.

– To nie fair! – powiedział, gdy zdołał wydobyć z siebie głos. Nie chciałem go skrzywdzić! To nie fair, nie fair! Czym jest ten cały wzór? – Rozpłakał się. – Nie chciałem go skrzywdzić!

Prezydent odesłał Christianów do Holloman helikopterem. Obiecał, że sprowadzi ich do Waszyngtonu w przyszłą środę na pogrzeb Joshuy. Na lotnisko przy Oak Street pojechali samochodem. Wczesnym rankiem w sobotę przybyli do Halloman. James otworzył drzwi.

Weszli w przyjazne, czyste, białe światło spływające z wiosennego, kwitnącego królestwa, w jakie zamienił się salon. Rośliny nie ucierpiały pod nieobecność Mary, gdyż pani Margaret Kelly dbała o nie.

Powietrze słodko pachniało. Było cicho.

– Mary i Martha nie zjawią się chyba do jutra – powiedział James.

– O, biedactwa! Pomyśleć, że dowiedzą się o wszystkim, a my nie będziemy mogli im pomóc – zatroskała się mama, która nie uroniła ani jednej kropli łzy.

– Zrobię kawy – oznajmiła Miriam i zniknęła w kuchni. Nie była w stanie usiąść, myśleć, spojrzeć na te trzy ukochane twarze.

– Co teraz? – spytała mama, nie Jamesa, lecz Andrew, który stał przy niej.

– To, co przedtem. Przecież dopiero zaczęliśmy pracę.

James zadrżał.

– Och, Drew! Będzie nam tak trudno bez przewodnictwa Joshuy!

– Nie. Łatwiej.

– Tak, rzeczywiście! – stwierdził James po chwili.

Matka i dwaj bracia usiedli w pełnej zgodzie.

Mary i Martha w pociągu dowiedziały się o tragedii. Choć z początku Mary była niezadowolona z władczego zachowania Andrew wobec niej i Marthy, już ochłonęła, zajęta łapaniem pociągu i szarpaniną z Marthą. Teraz właściwie była wdzięczna Drew.

Pociąg wlókł się leniwie jak zwykle, a ze względu na Marsz Tysiąclecia podróżowały nieomal same. O dziewiątej wieczorem w Filadelfii zatrzymali się na opustoszałym peronie, ponurym i obraźliwym przez tę pustkę.

ŚMIERDZI! O, biedny śmiertelny ptaszku, pomyślała Mary, a serce jej krwawiło, ty też?

Przez głośniki na stacji nadawano audycję radiową.

Siedziały samotnie w długim wagonie i słuchały o zmarłym dr. Christianie.

Martha osunęła się na Mary, ciężka i bezwładna, ale nie zemdlała.

Pociąg ruszył szybko, jakby maszynista chciał uciec od głosu w eterze.

Wiedziałam, pomyślała Mary. Tamtego ranka wiedziałam, że nigdy go już nie zobaczę. I nie chciałam być z nimi, gdy dowiedzą się o śmierci Joshuy. Niech chłopcy i Miriam sami radzą sobie z mamą.

Ja rezygnuję. Nie zniosę niczego więcej. Naprawdę pragnęłam tylko podróżować, a nie pozwolili mi. On mi zabronił. Jedyna osoba, jaką kiedykolwiek kochałam, nie kocha mnie, nie może mnie kochać.

– Och, Martho, jak dalej żyć? – zapytała z twarzą przytuloną do tej nie chcianej, płaskiej, nieożywionej piersi.

– Tak jak my wszyscy – odpowiedziała. – Wiecznie w jego cieniu.

Dr Charles Miller, chirurg naczyniowy, do żony, rozbierając się przed snem: – Ukrzyżował się, mówię ci! Bez przerwy zadaję sobie pytanie, co czuł? Czy właśnie to, że musi umrzeć za nas? O Boże! O Boże!

Dr Ignatius O’Brien, chirurg plastyczny, do swojego kochanka w mieszkaniu w Arlington: – Skóra ciągle mi cierpnie! Najpierw myślałem, że jeszcze żyje, bo patrzył z takim gorzkim bólem. Nie mogę uwierzyć, że jego oczy umarły wraz z resztą ciała.

Dr Samuel Feinstein, internista, do zasuszonej sekretarki w średnim wieku, w gabinecie szpitalnym: – No, przynajmniej tym razem nie zwalą winy na Żydów, Ido!

Jako chrześcijanin pewnie lepiej orientowałbym się, czy dr Christian był bluźniercą, czy męczennikiem. Ale wiesz, co mnie naprawdę wystraszyło? Ta Carriol mówiła coś w tym stylu: „Dobra robota, Jay See! Sama nie wymyśliłabym lepszego zakończenia operacji, Mesjaszu!” Och, Ido, myślisz, że nim był?