Dawno nie uczestniczyłam w podobnej imprezie. Kiedyś wędrowałam za Sainingiem z jednego hałaśliwego koncertu na drugi. Byliśmy swoimi największymi, najbardziej oddanymi fanami, a on bywał też moim gitarzystą. Pracowaliśmy w skromnych warunkach, używaliśmy najprostszego sprzętu i graliśmy dla najrozmaitszej publiczności. Saining lubił mi się przyglądać, gdy występowałam na scenie z długimi, rozpuszczonymi włosami, w krótkich spódniczkach, a ja lubiłam patrzeć na swoje nogi, kołyszące się w takt mojego wątłego głosu. Wywijałam włosami, które zakrywały mi piersi albo opadały na policzki, co, jak sądziłam, podkreślało trójwymiarowość moich rysów twarzy. Wydawało mi się, że to wszystko pomaga mi stworzyć wokół siebie aurę tajemniczości. W tamtych czasach występy były dla mnie przede wszystkim okazją do dobrej zabawy, przyjemnością potęgowaną przez fakt, że miałam publiczność. Saining zwykł kupować mi w prezencie małe jedwabne chustki – miałam dużą głowę i nie mogłam ich nosić, ale on i tak mi je kupował. Mówił, że dodatki są bardzo ważne. Przed każdym występem wybierałam którąś z tych maleńkich apaszek i zawiązywałam na stojaku do mikrofonu. Nie umiałam komponować piosenek, więc śpiewałam piosenki Doorsów, które sama tłumaczyłam i które dawały moim mglistym modlitwom jakąś moc, uspokajającą i inspirującą zarazem. Saining był jedną z niewielu osób, które rozumiały i popierały moją dziwaczną namiętność do The Doors.
W czasie koncertu nadeszła chwila, gdy Saining nagle zrobił się bardzo spokojny. Siedząc na scenie, wziął do ręki gitarę akustyczną kasztanowego koloru i zaśpiewał ostatnią piosenkę, która wzbudziła w moim ciele lodowate fale; było mi tak zimno, że nie mogłam nawet płakać. Chłód wkradał się we mnie, wzbudzał złe przeczucia.
– Mam klucz – ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. [8]
Gitara akustyczna Saininga miała czyste, pozbawione ozdobników brzmienie, które biło po twarzy jak woń heroiny i wypełniało cały świat chłodem. Saining napisał muzykę i ułożył piosenkę z fragmentu wiersza, który zapisałam na naszej tablicy.
Blask słońca w oknie to klucz. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. W oknie jest klucz, w blasku słońca klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już, nie ćpaj już, ożeń się, ożeń się, ożeń się, i nie ćpaj już, nie ćpaj już.
Od tamtego wieczoru spędzaliśmy wiele czasu razem. Saining skończył z zarabianiem na życie śpiewem; często siadywaliśmy z Sanmao i gadaliśmy całą noc aż do rana, jak za dawnych czasów, wkrótce po naszym pierwszym spotkaniu. Wydawało się, że od tamtych dni minęła cała wieczność, a my znowu siedzieliśmy razem i dyskutowaliśmy o naszych problemach, o narkotykach i muzyce, o strachu, o wolnej woli. Ale nigdy nie doszliśmy do żadnych wniosków. Zawsze przerywaliśmy nasze dyskusje w połowie, bo dużo fajniej było po prostu słuchać muzyki. We trójkę słuchaliśmy wszystkich rodzajów muzyki, jakie istniały.
Matka Saininga przyjechała do Chin, żeby nas odwiedzić. Kiedy patrzyli na siebie, wyraz ich oczu wzbudził we mnie skrajną zazdrość. Wyczułam, że matka Saininga nie przepada za mną, ale ona podarowała mi pierścionek i powiedziała: „Saining bardzo cię kocha. Bądźcie dla siebie dobrzy”.
Przeprowadziłam się z powrotem do niego. Pierwszej nocy szybko położyliśmy się do łóżka i tylko patrzyliśmy na siebie; łzy powoli płynęły mi po policzkach, a Saining spoglądał na mnie z czułością. Cóż za piękne oczy, cóż za piękne usta, cóż za wspaniały sen. Fascynował mnie; był taki intrygujący; jego twarz miała w sobie jakąś ukrytą prawdę. Ufałam tej twarzy, wierzyłam w nią – po prostu dlatego, że w nią wierzyłam.
Postanowiliśmy uwolnić się od narkotyków i alkoholu. Saining oświadczył, że rzuca heroinę dla mnie i dla swojej matki, a ja – że zamierzam przestać pić, bo alkohol jest drogi i szkodzi mi na cerę, bo przez niego nasze życie jest tak samo spieprzone jak moja cera.
Sanmao przyniósł Sainingowi trochę metadonu, o którym wiedzieliśmy, że został zaaprobowany przez międzynarodowe organizacje antynarkotykowe jako dobry lek.
Przestałam pić.
Oboje byliśmy w fatalnych nastrojach i spędzaliśmy całe dnie na spaniu, kłótniach, piciu wody i rzyganiu.
14
Saining rzucił heroinę bez widocznego wysiłku. Wkrótce jednak okazało się, że jest uzależniony od metadonu. W naszym mieście, w Shenzhenie, w wielu miejscach można było kupić tę substancję – w Szanghaju było to niemal niemożliwe. Dosłownie wszędzie wokół sprzedawano najróżniejsze „środki”, lecz były to zazwyczaj leki dla psychicznie chorych bądź cierpiących na nieuleczalną postać raka kości. Były wśród nich antydepresanty, a może tylko silne pigułki nasenne. Wszystkie te „leki”, które miały leczyć z uzależnienia od narkotyków, same niczym się od nich nie różniły. Saining zażywał więc narkotyk, żeby odzwyczaić się od innego narkotyku, a potem trzeci narkotyk, który miał mu pomóc uwolnić się od tego drugiego, i tak w kółko. Zaczął mieć poważne kłopoty zdrowotne.
Sanmao zarzucał mi brak kontroli nad tym, co Saining bierze i w jakich dawkach. Powiedziałam mu, że jestem zbulwersowana faktem, że w sklepie na naszej ulicy można kupić absolutnie wszystko, i że nie czuję się na siłach powstrzymać Saininga.
Starałam się namówić go, żeby poszedł znowu na odwyk, ale on powiedział, że w klinice panuje zasada, że jeśli trafi się tam po raz drugi, zamykają człowieka na naprawdę długo, i że nie chce wracać w to upiorne miejsce.
W końcu Saining wrócił do heroiny. Mówił, że hera utrzymuje go w równowadze, że jest jego przeznaczeniem. Lecz heroina przestała już być niezależnym bytem; stała się jednością z jego oddechem. Heroina pchnęła go w dorosłość.
– Jesteś za słaby – oznajmiłam.
– A czemu miałbym być silny?
– Nie boisz się samotności?
– Jedyne, czego się boję, to że zabraknie mi towaru.
Był wieczór wigilijny 1993 roku. Nie widziałam Saininga przez cały dzień. Pozbierałam wszystkie jego rzeczy i wywaliłam na zewnątrz. Kiedy wrócił, przemówiłam do niego zza zaryglowanych drzwi: „Idź do diabła. Jesteś skończony”. To były jedyne słowa, jakie wypowiedziałam do niego tamtej nocy.
Saining całą noc siedział pod drzwiami i śpiewał; jego śpiew składał się w połowie z bełkotu, ale każda fraza zawierała słowa „wesołych świąt”. Szybko usnęłam, odurzona alkoholem.
Rano, kiedy się obudziłam i otworzyłam drzwi, Saininga już tam nie było, ale jego graty pozostały na miejscu. Picie już dawno wymknęło mi się spod kontroli i całymi dniami zataczałam się, zamroczona i wściekła.
W miłości zawsze najdotkliwiej raniły mnie słowa. W czasach alkoholu i narkotyków to pieniądze zaszkodziły nam obojgu. Ale czy udałoby się znaleźć inną drogę do dorosłości bez dostępu do całej tej kasy?
Nie kochaliśmy się przez cały rok. Od czasu do czasu dotykałam się na próbę, ale to, co czułam, nie wywoływało ani odrobiny podniecenia. Czasem się całowaliśmy, ale żadne z nas nie miało ochoty na seks. Żadne z nas nie wiedziało już, czym jest miłość. Nasza miłość przypominała rodzinne przywiązanie; była czymś, na czym mogły się oprzeć nasze ziemskie ciała. Kiedy to do mnie dotarło, doszłam do wniosku, że wreszcie dorosłam.