Выбрать главу

Zaczynając dzień, kompletnie nic nie widział – potrzebował szkieł kontaktowych. Twierdził, że najlepiej wygląda w szarych soczewkach. Stawał przed lustrem w łazience, bez szkieł, zastanawiając się nieraz, czy ten człowiek, którego widzą inni, gdy na niego patrzą, jest tą samą osobą, którą widzi on sam. Tak czy owak, oczy innych ludzi nie były jego oczami, a bez pomocy lusterka i soczewek kontaktowych i tak nigdy nie był w stanie zobaczyć samego siebie.

Potrafił spędzać mnóstwo czasu w wannie. Codziennie było tak samo.

Woda była jego najbardziej zaufanym lustrem. Przyglądając się wodzie, która cicho otaczała go niczym niewidzialna warstewka cukru, kładł się i liczył palce u nóg – często okazywało się, że na powierzchni unosi się jedenaście albo dwanaście palców.

Tamtego dnia liczył i liczył, aż w końcu się rozpłakał. Wanna od lat była jedynym miejscem, w którym zdarzało mu się płakać. Łzy, którymi płakał w wannie, nie brały się z kanalików łzowych, lecz ze skóry, z każdego pora opuszków palców, kolan i pięt, spomiędzy nóg. Kiedy był w wannie, otwierały się wszystkie pory, i łzy wysączały się na zewnątrz. Z początku płakał z czystego narcyzmu bądź dlatego, że sam w sobie wywoływał wzruszenie, ale potem zdarzało mu się płakać bez żadnego powodu. Czasem samo wejście do wanny wywoływało płacz. Od czasu do czasu odkręcał kran, żeby prysznic płakał razem z nim. Zastanawiał się: „Czy gdyby prysznic miał oczy, byłyby smutne?” Zdarzały się także chwile, gdy czuł się niczym nasiono sterkulii pangdahai [15], jakby powoli nabrzmiewał. Wtedy wstawał, a krople spływały mu po skórze i jedna po drugiej wpadały do wody. Czuł się wówczas jak wykręcany z wody ręcznik.

Czuł się czysty.

Potem przycinał paznokcie, brwi, włosy łonowe i owłosienie w okolicy odbytu.

Na koniec zakładał szkła kontaktowe. Podobała mu się osoba, którą widział w lustrze: był szlachetny, wolny, inteligentny, zmysłowy i młody.

Sprawiałam mnóstwo kłopotów, byłam prawdziwym „dzieckiem z problemami”. Miałam problemy, ponieważ byłam jednocześnie nieświadoma i namiętna. Płonęłam, i okazywałam to. W okresach swoich największych wybryków powtarzałam sobie: „Idź na całość, posuń się za daleko. Jeśli przekroczysz granicę, wszystko dobrze się ułoży”.

Czasem zdarzało się, że robiłam coś, na przykład myłam zęby, i nagle czułam, że chcę umrzeć teraz, natychmiast, a potem starałam się czym prędzej skontaktować ze wszystkimi przyjaciółmi z przeszłości. Często wkładałam wiele energii w planowanie swojej śmierci, ale zawsze dochodziłam do wniosku, że żądza śmierci jest takim samym pragnieniem jak wszystkie inne. Przychodzi i odchodzi sama, niby zwykły katar.

Co by się stało z moimi rodzicami, gdybym umarła? Gdy tylko przychodziło mi to do głowy, zawsze porzucałam swój zamiar. Kiedyś nie brałam pod uwagę uczuć innych ludzi. Miłości trzeba się nauczyć.

Jestem osobą, która sama dla siebie stanowi problem. Pisanie jest dla mnie sposobem na przemianę zepsucia i rozkładu w coś wspaniałego, cudownego. Kiedyś należałam do tych, którzy wiecznie rozglądają się za nowymi podnietami i atrakcjami, lecz ostatnio mam przeczucie, że jeśli w moim życiu kiedyś pojawią się jakieś cuda, niewątpliwie będą się łączyły z pisaniem. W gruncie rzeczy perspektywa „cudów” już mnie nie podnieca. Czuję, że pisanie jest jedyną rzeczą, jaka ma dla mnie jakiekolwiek znaczenie (ostatnio znowu bawię się w tę smutną grę pod tytułem „jaki jest sens życia?”).

Wciąż żyję z pieniędzy rodziców i nie wiem, kiedy znajdę sobie jakąś pracę, wiem jednak, że proces poprawy mojego stanu trwa, i stopniowo odzyskuję chęć życia.

11

W ostatni weekend byliśmy z Kiwi na imprezie z księżycowymi ciasteczkami, na której większość gości stanowili homoseksualni mężczyźni. Nie było to Święto Środka Jesieni, lecz nasz gospodarz nie wiedzieć skąd wytrzasnął sporą dostawę księżycowych ciasteczek. Jabłko nie chciał iść; twierdził, że na pewno będą pokazywać jakiś film o starym Szanghaju – ostatnio wszyscy chcą pławić się w blasku sławy starego Szanghaju, z nieodgadnionych dla mnie przyczyn.

Codziennie odbywały się jakieś imprezy, ale wieczór spędzony w starym domu, otoczonym ogrodami, gdzie ludzie w wieczorowych strojach z czarnego aksamitu tańczą tango – to co innego. Salon był obwieszony wszystkimi obrazami olejnymi, jakie kiedykolwiek namalował nasz gospodarz, przedstawiającymi jeziora i rzeki dolnego biegu Jangcy; pokrywały każdy centymetr kwadratowy ścian niby cegły łupkowej barwy. Tańczyłam z Kiwi; nasze stopy przemykały obok łupkowych ścian; ze starej winylowej płyty rozbrzmiewał trzeszczący, cichy język starego Szanghaju, dając nam do zrozumienia, że stary Szanghaj, nowoczesny i rozczarowany, odszedł nieodwołalnie w przeszłość. Pełnym godności i wdzięku gestem Kiwi obejmował mnie w pasie i kręcił mną młynka na parkiecie. Zobaczyłam swoją szyję, wygiętą jak u łabędzia, a przewróciwszy oczami, doznałam złudzenia, że wyglądam niby łabędzica rozpościerająca skrzydła i wzbijająca się w powietrze nad mokradłami.

Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, jak należy tańczyć ten taniec, więc udawaliśmy, że go tańczymy. Wyobraziłam sobie, że ramiona i czaszka Kiwi są światłami, które prowadzą mnie poprzez ciemność niczym trzy światła buddyzmu, i byłam bardzo szczęśliwa. Zawsze działał jak łyk świeżego powietrza, a tego wieczoru wciąż powtarzał mi, że jestem piękna. „Piękno można zrozumieć, dopiero gdy jest się naprawdę kochanym” – powiedział.

Z przyjęcia poszliśmy do DD. Działali od niedawna; nazwę wzięli od dansingu w starym Szanghaju. DD mieścił się w alei Szczęścia i był pierwszym klubem, w którym grano z winyli i dzięki któremu Szanghaj stał się częścią międzynarodowej sceny klubowej. DD porwał wszystkich do tańca.

Było to jedno z tych miejsc, gdzie cudzoziemcy podrywali szanghajskie dziewczyny, Dziewczyny szukały towarzystwa i mówiły po angielsku, przeważnie z silnym amerykańskim akcentem, choć niektóre miały akcent włoski albo australijski, a kilka mówiło z akcentem chińskich studentów. Żadna jednak nie mówiła z akcentem angielskim. Cudzoziemcy, którzy znali chiński, przeważnie mówili tak, jak szanghajskie dziewczyny rozmawiają po mandaryńsku – był to rodzaj kokieteryjnego gaworzenia, brzmiącego jednocześnie głupio i zabawnie. Większość obcokrajowców w Szanghaju miała wysokie pensje i ładne apartamenty. Żyło im się wygodnie i byli zadowoleni z mieszkania tutaj. Gdy nie pochłaniało ich akurat zarabianie pieniędzy przeważnie zajmowali się pieprzeniem szanghajskich dziewczyn. Większość z nich za nic nie przyznałaby się do tego, że ma szanghajską dziewczynę. Lubili mawiać: „Bylebyś się tylko we mnie nie zakochiwała, bądźmy przyjaciółmi”. Pragnęli jedynie odrobiny gładkiej skóry w kolorze żółtawego jedwabiu i tego bezbronnego wyrazu twarzy chińskiej laleczki.

Jak przyjaciele mogą ze sobą spać? Dla wielu szanghajskich dziewczyn było to nie do pojęcia, a może po prostu nie mogły tego zaakceptować.

Większość szanghajskich dziewczyn lubiła facetów, nad którymi można zapanować; pragnęły mężczyzny, który by się w nich zakochał, a seksem posługiwały się jak bronią. Dla nich mężczyźni z Zachodu byli najnowszym krzykiem mody oraz oknem, przez które mogły dojrzeć skrawek nowego życia.

Niektóre szanghajskie dziewczyny naprawdę zakochiwały się w cudzoziemcach, ale związki te z reguły nie kończyły się szczęśliwie. Dziewczyny oskarżały obcokrajowców o egoizm i skrajnie prymitywny sposób myślenia. Zdarzało się, że cudzoziemcy zakochiwali się w szanghajskich dziewczynach, i takie romanse też zazwyczaj kończyły się źle – według mężczyzn, działo się tak dlatego, że szanghajskie dziewczyny nigdy nie mówią, co czują naprawdę, w dodatku są apodyktyczne.

вернуться

[15]Sterculia scahigera, roślina, której nasiona stosuje się w medycynie chińskiej. Jej chińska nazwa pangdahai odnosi się do „puchnięcia” nasion po namoczeniu.