Nagle przyszło mu na myśl, że plan Lestera nie był taki głupi. Pod warunkiem, że wykona go on sam.
Doskonałe posunięcie, po którym uznają go za szaleńca i nie będą nawet rozważali ewentualności akcji sterowanej przez rząd. Żaden rząd nie truje członków ONZ-u.
Zerknął na zegarek. Sesja potrwa jeszcze przynajmniej dwie godziny. Przez ułamek sekundy pomyślał o członkach delegacji japońskiej, ale zaraz powiedział sobie, że byliby szczęśliwi, mogąc osłonić ojczyznę, nawet mimo woli. Będzie to dodatkowym zabezpieczeniem.
Nikt nie przypuści, że byli wmieszani w całą aferę.
Nieco ożywiony Tanaka wziął pudełko, owinął je w papier i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na trzy trupy.
Wiele ich widział w 1945. Zaczynało cuchnąć. Po śmierci puszczały zwieracze, więc zwłoki nurzały się w ekskrementach. Zatrzymał się jeszcze w zbrojowni, by wybrać nowy automatyczny kolt produkcji brazylijskiej.
Napchał kieszenie magazynkami i wyszedł po drabinie.
W podwórzu stał biały buick. Tanaka wiedział, że Lester czasami nim jeździł. Wsadził głowę do środka i zobaczył, że kluczyki leżą na desce rozdzielczej. Zawsze to lepsze niż taksówka, jeżeli policja zdążyła rozesłać jego rysopis. Wsiadł i uruchomił samochód.
Pojedzie wprost do garaży ONZ-u. Orientował się, że aparatura klimatyzacyjna znajduje się na tym samym poziomie.
Ostrożnie przejechał rojącą się od hippisów i turystów uliczkę, potem skręcił w Szóstą Aleję. Trzydzieści przecznic dzieliło go od ONZ-u. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, przepuszczając objuczoną koszami staruszkę.
Spoczywająca na siedzeniu samochodu puszka wyglądała, jakby kupił ją w supermarkecie, niewinna i lśniąca. Kolt Tanaka wsunął pod siedzenie. Przyspieszył i zdołał umknąć wielu światłom.
Malko z niepokojem śledził przebieg głosowania. Na tablicy świetlnej od dobrej chwili nie przestawała zapalać się zielona lampka. Odetchnął z ulgą po głosowaniu Japonii i Jordanii. Teraz już większość dwóch trzecich nie mogła być osiągnięta.
Dyskretnie wymknął się z sali Zgromadzenia Ogólnego i poszedł do biura pułkownika MacCarthy’ego, którego brytyjska flegma znikała w miarę rozwoju wydarzeń. Ostatni cios zadano mu informując, że jeden z szacownych przedstawicieli Japonii poszukiwany jest nie za byle błahostkę, lecz za dwa morderstwa nie licząc paru pomniejszych wyczynów.
Bogu dzięki, chodziło o Azjatę... Jednak sprawa do głębi wstrząsnęła MacCarthy’em. Od czasów podboju Indii dyplomaci bronią posługiwali się jedynie za pośrednictwem osób opłaconych.
— Nie odnalazł pan pułkownika Tanaki? — zapytał Malko.
MacCarthy usiłował przywołać resztki swej flegmy, rzucając Malkowi posępne spojrzenie. Odczuwał autentyczną przykrość, uświadamiając sobie, że ten chłopak o wyglądzie dżentelmena, doskonale ubrany, dystyngowany, idealne uosobienie wzoru prawdziwego dyplomaty, był w rzeczywistości jednym z jego tajnych agentów pozbawionych sumienia i zasad.
— Jeżeli przestąpi próg ONZ-u, odnajdziemy go — oświadczył sucho. — Nie ma obawy.
Malko nie do końca był przekonany o słuszności tej opinii, jednak przyjął ją do wiadomości. Na szczęście budynek patrolował Chris Jones z kilkoma innymi agentami FBI. Sama myśl o aresztowanu dyplomaty na obszarze ONZ-u przyprawiała pułkownika MacCarthy’ego o chorobę. Modlił się gorąco, by Tanaka okazał dość przyzwoitości i dał się złapać gdzie indziej. Gdy Malko wychodził, udając się do sali Zgromadzenia Ogólnego, pułkownik gładził właśnie swe wspaniałe wąsy.
Pułkownik Tanaka bez przeszkód dostał się na parking Narodów Zjednoczonych, okazując strażnikowi kartę, na którą ten ledwie spojrzał. Zaparkował białego buicka i wysiadł, trzymając w ręce pudełko cyklonu B.
Kolta ukrył za paskiem. Nim wysiadł z samochodu, wprowadził kulę do lufy.
Rozejrzał się. W myśli przywołał rozkład trzeciego podziemnego poziomu, na którym się znalazł.
Tu właśnie mieściła się główna instalacja klimatyzacyjna — potężne zielone machiny stały w sali godnej „Titanica”. Pokazano mu je, gdy przybył do ONZ-u.
Teraz sobie przypomniał: biuro dyżurnego znajdowało się po prawej stronie w głębi.
Joe Ruark, gruby majster odpowiedzialny za stan klimatyzacji, powszechnie znany z racji dwustu osiemdziesięciu funtów wagi jako Tłuścioch, opowiadał właśnie świńską historyjkę swemu pomocnikowi, szczupłemu młodzieńcowi w okularach, gdy w drzwiach do ciasnego biura stanął z koltem w garści Tanaka. Mężczyźni oniemieli ze zdumienia, przede wszystkim na widok wycelowanej w nich broni — Który z was zajmuje się klimatyzacją? — zapytał Japończyk swą nienaganną, lekko świszczącą angielszczyzną.
Joe, gruby majster, pomyślał sobie, że ma do czynienia z szaleńcem. Przede wszystkim nie należy go drażnić.
— Ja — odpowiedział uprzejmie, jakby nie widział pistoletu.
— Gdzie znajduje się wlot powietrza?
— Na szóstym, na piętnastym i na dwudziestym piętrze, sir, ale...
— Dla Sali Zgromadzenia Ogólnego?
— Na szóstym.
Zadzwonił telefon i grubas wyciągnął rękę w stronę słuchawki.
Pułkownik Tanaka nie uniósł nawet głosu, a jednak grubas cofnął rękę.
— Niech pan nie odbiera.
Nagle Amerykanin doznał wrażenia, że ma przed sobą bardzo groźnego człowieka.
Telefon nie przestawał dzwonić. Wreszcie umilkł.
Napięcie w małym pokoiku stawało się nieznośne. Tanaka spoglądał na przypięte do ściany grafiki. Aby je odczytać, trzeba by godzin. Grubas był mu bezwzględnie potrzebny. Przez szybę rzucił okiem na halę maszyn, nieco niżej. Wyglądała na pustą.
— Nie ma tu nikogo? — zapytał.
Grubas potrząsnął głową, nie będąc w stanie odpowiedzieć. Konał ze strachu. Gdyby chociaż przewidziano jakikolwiek system alarmowy! Trzeba było odebrać telefon i wzywać pomocy na cały głos.
Tyle, że to byłyby z pewnością jego ostatnie słowa...
— Pan także zna system? — zapytał spokojnie Tanaka robotnika w okularach. Chłopak ledwie wykrztusił:
— Nie, sir.
Tanaka zwrócił się ponownie do grubasa:
— Zaprowadzi mnie pan natychmiast do wlotów powietrza dla sali Zgromadzenia Ogólnego.
Grubas zdobył się na odwagę, potrząsając głową:
— Nie mogę, sir, to wykluczone. Ryzykowałbym pracę.
— Jeżeli pan odmówi — łagodnie ciągnął Tanaka — będę zmuszony pana zabić.
Grobowa cisza.
— Nie mogę — jęknął Joe. — Nie mogę.
Tanaka nie odpowiedział. Znał naturę ludzką i jej słabostki. Słowa były niczym wobec czynów. Lufa pistoletu obróciła się o 90 stopni i człowiek w okularach zdążył tylko się skrzywić.
Wystrzał ogłuszył Joego. Cofnął się, uderzył o stół, rozrzucając długopisy. Jego kolega z wybałuszonymi oczyma, dłońmi obejmując brzuch, osunął się powoli na ziemię.
Gryzący zapach prochu rozszedł się po małym pokoiku. Huk wystrzału ciągle jeszcze rozbrzmiewał w uszach majstra.
Joego paraliżował widok małej, czarnej dziurki, zwróconej teraz ku niemu.
— Proszę się pospieszyć — nękał go Tanaka — bo i pana zabiję.
Joe spojrzał na ciało kolegi i pomyślał że chłopak dogorywa. Nie był zresztą w stanie normalnie myśleć.
— Już, już, ale chciałbym zająć się kumplem.
— Nie rób z siebie idioty — mruknął Tanaka. — Idziemy.
Jak w koszmarnym śnie, Joe sięgnął po pęk kluczy z szóstego piętra i wyszedł, prowadząc Japończyka. Tanaka schował broń. W lewej ręce niósł pudełko.
— Są tu gdzieś schody? Nie chcę korzystać z windy.