— Ma pan pieniądze? — zapytał natarczywie.
Stoliki wokół nich były puste. Ta japońsko-tajlandzka restauracyjka przy rogu Broadwayu i 79 Ulicy Zachodniej znajdowała się na skraju bankructwa. Pułkownik Tanaka z melancholią spoglądał na leżącą przed nim surową, ledwie rozmrożoną rybę. I tak jeszcze była lepsza od hamburgera.
— Mam pieniądze — powiedział — ale absolutnie nie jestem zadowolony, absolutnie.
Mówił doskonałą angielszczyzną, nieco tylko świszczącą. Lester przyglądał mu się ze złośliwą ironią.
Japończyk w przyciasnym, ciemnym garniturze i białej koszuli symbolizował w jego oczach „establishment”, czyli dokładnie to, co miał ochotę zetrzeć na pył. Na razie jednak byli sprzymierzeńcami.
Doraźnie.
Ktoś wrzucił monetę do szafy grającej. Lester zamknąwszy oczy wybijał palcami rytm muzyki. Tanaka trzepnął dłonią o blat. Miał ochotę posiekać tego czarnucha na kawałki.
— Straciliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i jednego ze sprzymierzeńców — powiedział. — I do tej pory nie zdołał pan znaleźć nikogo na jego miejsce. Nie mówiąc o tym, że FBI już coś wywęszyła.
Lester wzruszył ramionami.
— Jakby szpicle nie mieli nic lepszego do roboty, niż zajmować się czarnuchem, którego diabli wzięli. Dobrze pan wie, że to był wypadek.
— Termin wyborów jest coraz bliższy — nalegał Japończyk. — Nie możemy sobie pozwolić na niepowodzenie.
Lester przechylił się przez stół. Jego oczy lśniły, długa i pociągła czarna dłoń spoczęła na ręce Japończyka.
— Uda nam się chłopie, uda się. Zresztą, mamy takiego gliniarza, który spuszcza nam broń. Biały. Ale ten łachmyta wyciąga od nas dwie stówy za policyjną 38...
Pułkownik Tanaka niezręcznie wyciągnął z kieszeni szarą kopertę i podsunął ją Murzynowi.
— Ma pan tu pięć tysięcy dolarów — powiedział zniżonym głosem. — Do rozliczenia ze mną.
Koperta zniknęła już w kieszeni Lestera. Wstał, kołysząc się lekko w rytm muzyki.
— Zadzwonię jutro. I niech się pan nie boi szpicli.
Nie zjedzą pana. Lubią tylko czarne mięso.
Okręcił się na pięcie i odszedł.
Japończyk powiódł za nim wzrokiem, zupełnie zdegustowany. Nie mógł wprost uwierzyć, że Lester jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Nowym Jorku, że za jego głowę Red Squad, zajmująca się ruchami wywrotowymi sekcja FBI, wyznaczyła nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Był szefem Mad Dogsów, organizacji szturmowej Czarnych Panter. Ich broń stanowiły bomby, morderstwa, grabież. Na Manhattanie działała ich setka, gotowych na wszystko, posłusznych Lesterowi na skinienie palca.
Ale jeszcze niezręcznych: nikt nigdy nie dowie się, który z trzech niechcący wysadził dom przy 11 Ulicy razem z dwoma kumplami i ambasadorem Lesoto. Większość ich kryjówek mieściła się w Harlemie, gdzie czynnie lub biernie współdziałało z nimi dziewięćdziesiąt pięć procent populacji.
Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, w jaki sposób japońskie Służby Wywiadowcze nawiązały z nimi kontakt. Jakiego rodzaju powiązania ich łączyły.
Jednak w dzień po jego przyjeździe, przed trzema miesiącami, zatelefonował do niego Lester. Gdy się spotkali, czarny nie wydawał się zdziwiony dezyderatami Tanaki. Pod warunkiem, że dobrze na tym zarobi.
Spotykali się za każdym razem gdzie indziej.
Tanaka zapłacił i wyszedł. W ciemnym, raczej kiepsko skrojonym garniturze, z siwymi, ostrzyżonymi na jeża włosami i okrągłą twarzą bez cech szczególnych podobny był do wszystkich japońskich biznesmenów w Nowym Jorku.
Na widok przystającej taksówki Tanaka zawahał się przez moment. Idąc piechotą zaoszczędziłby półtora dolara. Przydzielono mu z iście królewską hojnością 27 dolarów dziennie na koszta pobytu. Wynajął pokoik w Hotelu Century przy 47 Ulicy, a to, co mu zostawało, ledwie starczało na przyzwoite jedzenie. Pułkownik Tanaka był nieposzlakowanie uczciwy. Na cele misji dysponował środkami praktycznie nieograniczonymi. Odkąd przebywał w Nowym Jorku, wydał blisko dwieście tysięcy dolarów. W dniu przyjazdu wynajął sejf w filii First National Bank, dokładnie na wprost gmachu Narodów Zjednoczonych, by złożyć tam olbrzymie sumy, które przekazano mu przed odlotem z Tokio.
Więcej niż zdoła zarobić przez całe swoje życie... Ale nigdy nie pozwoliłby sobie wykorzystać złamanego centa na osobiste potrzeby.
Nie miał w tym zresztą żadnej zasługi — po prostu nie powstałaby mu w głowie myśl, że można w taki sposób postąpić.
Pilno mu było za to opuścić Nowy Jork. I znaleźć się znowu w małym, drewnianym domku na przedmieściu Tokio, zjeść surową rybę, nie jak tu, mrożoną, lecz świeżą, zagrać w palinko — grę, przy której spędzał wolne chwile.
Nie rozumiał cywilizacji amerykańskiej. I, do czego przyznawał się tylko w głębi ducha, ta misja zburzyła jego spokój.
Dawniej pilot, Tanaka został przeniesiony do wywiadu wojskowego po wypadku, który kosztował go osiemdziesięcioprocentową utratę widzenia w prawym oku.
Stąd po wojnie automatycznie przeszedł do służb wywiadowczych podlegających premierowi.
Wspinał się po szczeblach kariery powoli i spokojnie.
Obdarzony absolutnym zaufaniem dowódców. Do emerytury pozostało mu pięć lat i niczego już nie oczekiwał do chwili, gdy został wezwany do generała Mishue, głównego dowódcy służb. Podano mu herbatę i musiał czekać dwie godziny, nim generał zechciał mu wyjawić, do czego zmierzał.
— Pułkowniku Tanaka — oświadczył uroczyście — zlecamy panu misję równie istotną dla Japonii, jak niegdyś atak na Peari Harbour. I ściśle tajną. Po zakończeniu służby nie powinien pan o niej nawet myśleć, a dla jak najlepszego jej pełnienia wahać się przed poświęceniem życia. Misję, której wykonanie spoczywa wyłącznie w pana rękach.
Zgięty wpół Tanaka zaoponował, mówiąc, że jego skromna osoba z pewnością nie jest godna takiego honoru, że bez wątpienia inni, młodsi i zdolniejsi, doskonale potrafiliby wypełnić zadanie, o którym nic jeszcze nie wiedział. Generał oschle przywołał go do porządku.
Był o wiele wyższy niż przeciętni Japończycy, nieco otyły i, jak przystało na szlachetnego męża, głowę miał ogoloną. Za jego plecami szeptano, że podawał nieprawdziwe daty, aby opóźnić przejście na emeryturę.
Znano tylko jedną jego pasję: ryby tropikalne.
W armii cesarskiej przyjmowano bez szemrania rozkazy zwierzchnika. W dodatku Tanaka nosił nazwisko sławne w Japoniii.
Potrzebowano człowieka, którego morale byłoby ponad wszelką wątpliwość. Będzie musiał kupować ludzi, obracać wielkimi pieniędzmi, może nawet używać przemocy... Robić wszystko, co zrobiłby samuraj.
Skłoniwszy głowę Tanaka szepnął, że zrobi, co w jego mocy. Generał podał mu cienkie akta, aby zapoznał się ze sprawą. Pełen respektu pułkownik przebiegł je oczyma, niewiele rozumiejąc. Zawierały przede wszystkim długie kolumny cyfr, statystyki dotyczące przemysłu japońskiego, analizy perspektywiczne...
— Pułkowniku — wyjaśnił generał — ma pan przed sobą raport ekonomiczny, dostarczony nam przez Ministerstwo Rozwoju. Dokładne studium naszych możliwości eksportowych.
Przerwał, aby podkreślić wagę swoich słów.
— Sytuacja jest niepokojąca. Za pięć lat będziemy eksportowali, a raczej będziemy w stanie eksportować, pięć razy więcej niż obecnie.
Tanaka zmarszczył brwi. Przeciwnie, to wydawało mu się bardzo korzystne.
Jego naiwność rozśmieszyła generała.
— Tak, ale dokąd mamy eksportować? — zapytał. — Nasze obecne rynki będą nasycone. A jeżeli nie będziemy eksportować, popadniemy w głęboki kryzys, ponieważ nie zdołamy wyżywić stu dwudziestu milionów naszych obywateli. Mamy na horyzoncie jeden jedyny rynek: Chiny. Musimy go opanować.