Выбрать главу

Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, każda bitwa, w której z obu stron uczestniczą oddziały kawalerii, bardzo szybko przeistacza się w serię potyczek. Uderzyliśmy na nich i, choć straciliśmy dwudziestu albo trzydziestu ludzi, przebiliśmy się przez ich szeregi, tylko po to jednak, aby natychmiast zawrócić i ponownie ruszyć do ataku. Chcieliśmy uniemożliwić im przeprowadzenie uderzenia na peltastów, a także jak najprędzej odzyskać kontakt z naszą armią. Oni, rzecz jasna, zwrócili się twarzami w naszą stronę, w związku z czym już wkrótce nie sposób było dopatrzyć się ani linii frontu, ani jakiejkolwiek taktyki poza tą, którą każdy z walczących stosował dla własnych potrzeb.

Moja polegała na tym, żeby trzymać się z daleka od tych karłów, które właśnie szykowały się do oddania strzału, natomiast starać się dopaść każdego, do którego mogłem zbliżyć się z boku lub od tyłu. Przez pewien czas wydawała mi się nawet dość skuteczna, dopóki nie przekonałem się, że choć karły stawały się zupełnie bezradne, jeśli zabito im wierzchowca, to ślepi olbrzymi wpadali w istny szał, gdy tylko stracili jeźdźca, z niespożytą energią atakując wszystko, co znalazło się na ich drodze, przez co stawali się znacznie bardziej niebezpieczni.

Bardzo szybko płonące strzały karłów oraz wyładowania naszych miotaczy wznieciły ogień w wysokiej trawie, a gryzący dym przyczynił się do zwiększenia i tak już niemałego zamieszania. Straciłem z oczu Darię i Guasachta; w pewnej chwili wśród kłębów dymu dostrzegłem niewyraźną sylwetkę jednego z naszych jezdnych walczącego z czterema Ascianami. Natychmiast ruszyłem z odsieczą; choć jeden z nieprzyjaciół odwrócił się nagle i posłał w moją stronę strzałę, która przemknęła mi ze świstem tuż obok ucha. wpadłem na niego całym pędem i powaliłem na ziemię jego ślepego wierzchowca. W tej samej chwili zza kępy płonącej trawy wyskoczyła jakaś kudłata postać i trzema lub czterema ciosami siekiery rozprawiła się z kolejnym przeciwnikiem.

Okazało się, że jeździec, któremu pospieszyłem z pomocą, nie należał do naszego oddziału, lecz był jednym z barbarzyńców, których jakiś czas temu widziałem na prawej flance. Podczas walki odniósł kilka ran, a kiedy zobaczyłem płynącą krew, przypomniałem sobie, że ja także jestem ranny. Nogę miałem zupełnie sztywną i z każdą chwilą traciłem coraz więcej sił. Z pewnością wycofałbym się ku południowemu krańcowi doliny, gdybym wiedział, w którą stronę powinienem się zwrócić, ponieważ jednak całkowicie straciłem orientację, puściłem luzem wodze i mocno klepnąłem srokacza w zad, gdyż opowiadano mi kiedyś, że bojowe zwierzęta często potrafią same wrócić do miejsca ostatniego popasu. Natychmiast ruszył przed siebie kłusem, który wkrótce zamienił się w galop. W pewnej chwili dał potężnego susa. o mało nie wysadzając mnie z siodła; spojrzałem w dół w samą porę. aby ujrzeć martwego Erblona leżącego na wznak obok nieżywego rumaka, a obok nasz czarno-zielony sztandar. Zawróciłbym, aby sprawdzić, czy mimo wszystko nie da się mu jakoś pomóc, ale mój wierzchowiec pędził tak szybko, że nie miałem żadnych szans na to, aby go zatrzymać. Po prawej stronie pojawiła się zwarta formacja jeźdźców, a za nią ogromna maszyna plująca przed siebie ogniem; wyglądała jak ruchoma wieża.

Jeszcze chwilę temu byli prawie niewidoczni, by zaraz potem runąć na mnie jak burza. Nie mogę powiedzieć, kim byli ani jakich dosiadali zwierząt, bynajmniej nie dlatego, żebym zapomniał — gdyż ja niczego nie zapominam — lecz po prostu dlatego, że nie miałem okazji im się przyjrzeć. Nie było mowy o żadnej walce; chodziło tylko o to, żeby przeżyć. Sparowałem cios zadany jakąś bronią stanowiącą skrzyżowanie miecza z toporem, a zaraz potem mój wierzchowiec wydał przeraźliwy ryk i wspiął się na zadnie nogi. W jego piersi tkwiła płonąca strzała. Chwilę później zderzyliśmy się z jednym z jeźdźców i runąłem w ciemność.

Rozdział XXIII

Morska flota zbliża się do lądu

Zaraz po odzyskaniu przytomności poczułem ból w nodze. Tkwiła pod trupem srokacza, ja zaś zacząłem walczyć, by ją stamtąd wydostać, jeszcze zanim uświadomiłem sobie, kim jestem i w jaki sposób znalazłem się w obecnym położeniu. Moje ręce i twarz, a także ziemia wokół mnie, były pokryte zaschniętą krwią.

Panowała całkowita cisza. Bezskutecznie nasłuchiwałem łoskotu kopyt, uderzających w brzuch Urth, jakby to był bęben obciągnięty naprężoną skórą. Nie słyszałem ani okrzyków bojowych naszych żołnierzy, ani dzikich, przeraźliwych wrzasków, jakie dobiegały od strony ustawionych w szachownicę oddziałów Ascian. Wciąż próbowałem się uwolnić, lecz moje wysiłki nie dawały żadnego efektu.

Gdzieś daleko, przypuszczalnie za jednym ze skalnych grzebieni biegnących wzdłuż obu krawędzi doliny, wilk zawył do księżyca. Ten przerażający odgłos, który Thecla słyszała kilka razy uczestnicząc w polowaniach organizowanych w pobliży Silvy, uświadomił mi, że moje kłopoty z postrzeganiem bardziej oddalonych ode mnie przedmiotów nie są spowodowane dymem ani, jak zacząłem się już obawiać, jakimś urazem głowy; dolinę spowijał półmrok, choć nie byłem w stanie stwierdzić, czy poprzedzający nadejście świtu czy stanowiący ostatnią pozostałość wieczoru.

Wreszcie zrezygnowałem z bezowocnych wysiłków, a po pewnym czasie zasnąłem. Obudził mnie odgłos powolnych, ciężkich, ostrożnych kroków. Zrobiło się znacznie ciemniej. W taki sposób chodziłby Baldanders, gdyby był jeszcze cięższy i bardziej powolny. Otworzyłem usta, żeby zawołać o pomoc, lecz natychmiast zamknąłem je, gdyż przyszło mi do głowy, że mógłbym ściągnąć na siebie uwagę istoty równie groźnej jak ta, którą kiedyś obudziłem w kopalni zamieszkanej przez małpoludy. Przycisnąłem się do martwego ciała wierzchowca, mało co nie wykręcając sobie nogi w stawie biodrowym. Kolejny wilk zawył do zielonej wyspy na niebie — jego żałosna pieśń brzmiała tak samo przerażająco, jak poprzednia, tyle tylko, że rozległa się znacznie bliżej.

Jako chłopiec często słyszałem od dorosłych, że brakuje mi wyobraźni. Jeżeli to była prawda, w takim razie połączenie z Theclą całkowicie odmieniło sytuacje, gdyż wystarczyło, abym choć na chwile przymknął powieki, a natychmiast widziałem przed sobą dzikie wilki, czarne, poruszające się bezszelestnie kształty, każdy niemal tak wielki jak onager, pędzące w dół po zboczach doliny. Słyszałem też trzask, z jakim pękały w ich mocarnych szczekach kości zabitych. Nie zdając sobie z tego sprawy zacząłem krzyczeć i krzyczałem tak długo, aż zabrakło mi tchu w piersi.

Kroki ucichły na chwilę, choć z pewnością kierowały się teraz w moją stronę, bez względu na to, dokąd podążały wcześniej. Nagle trawa zaszeleściła tuż przy mojej głowie i ujrzałem małego fenka, który przystanął na chwilę, zdumiony moim widokiem, po czym dał ogromnego susa i zniknął, uciekając przed czymś, czego ja jeszcze nie mogłem dostrzec.

Wspomniałem już, że trąbka Erblona umilkła; teraz odezwała się inna, o głosie głębszym, donośniejszym i bardziej dzikim. Na tle ciemniejącego nieba pojawił się na chwilę jej zarys — była wygięta w przedziwny, choć zarazem piękny sposób — zaraz potem zaś ujrzałem kudłatą głowę trębacza, która zasłoniła zielony księżyc. Wznosiła się nad ziemią na wysokości trzy razy większej od tej, na jakiej zwykle znajduje się głowa jeźdźca. Dźwięk powtórzył się, głęboki jak wodospad, trąba powędrowała w górę, a wówczas po obu jej stronach dostrzegłem dwa białe, wygięte ciosy i zrozumiałem, iż oto mam przed sobą symbol wszelkiej władzy, bestię zwaną mamutem.