Kilka dni po opuszczeniu zikkuratu, podczas których nie natrafiliśmy na nic, co można by nazwać drogą albo nawet ścieżką, dotarliśmy do szlaku wyznaczonego trupami. Byli to Ascianie pozbawieni odzienia i ekwipunku, tak iż łatwo można było odnieść wrażenie, że ich wychudzone, nagie ciała zostały zrzucone z powietrza. Według mnie nie żyli najwyżej od tygodnia, lecz ze względu na wysoką temperaturę i wilgotność rozkład następował wyjątkowo szybko. Nie sposób było domyślić się przyczyny śmierci.
Aż do tej pory nie widzieliśmy stworzeń większych niż wielkie żuki. które wieczorami zlatywały się do ognia. Słyszeliśmy głosy ptaków, lecz one same kryły się wysoko wśród wierzchołków drzew, a jeśli nawet odwiedzały nas krwiożercze nietoperze, to czyniły to niezmiernie dyskretnie, nie wyłaniając się z dusznej ciemności. Teraz łatwo można było odnieść wrażenie, iż posuwamy się naprzód wśród całej armii najróżniejszych stworzeń, ciągnących do trupiego szlaku jak muchy do martwego muła. Rzadko kiedy mijała wachta, żebyśmy nie słyszeli trzasku kości miażdżonych w potężnych szczękach, nocą zaś. tuż za kręgami światła otaczającymi nasze ogniska, jarzyły się zielone i szkarłatne oczy, czasem umieszczone w odległości dwóch piędzi od siebie. Choć wydawało się mało prawdopodobne, żeby ze strony obżartych padliną drapieżników groziło nam jakieś niebezpieczeństwo, zdwojono straże, a kobiety, które miały za zadanie mnie pilnować, spały w pełnym rynsztunku, z bronią gotową do użycia.
W miarę jak szliśmy naprzód, ciała stawały się coraz świeższe, aż wreszcie natrafiliśmy także na żywych ludzi. Któregoś przedpołudnia spomiędzy drzew wyskoczyła szalona kobieta o krótko obciętych włosach, wykrzykując niezrozumiałe słowa, przedarła się przez naszą kolumnę, po czym zniknęła w lesie. Do naszych uszu docierały przeraźliwe wrzaski, błagalne jęki oraz obłąkańcze majaczenia, lecz Vodalus kategorycznie zakazał oddalać się od grupy. Po południu lego samego dnia zagłębiliśmy się — niemal w tym samym sensie, w jakim poprzednio zagłębiliśmy się w dżunglę — w hordę Ascian.
Nasz oddział składał się z kobiet, jucznych zwierząt, Vodalusa wraz ze świtą oraz jego doradców z czeladzią. W sumie stanowiliśmy z pewnością nie więcej niż piątą cześć jego sił, ale nawet gdyby razem z nami maszerował każdy buntownik, jaki zaciągnął się pod jego sztandar, i gdyby każdy z nich przyprowadził stu nowych, zniknęlibyśmy w tej nieprzeliczonej masie tak, jak łyżka wody zniknęłaby w nurcie Gyoll.
Najpierw spotkaliśmy piechurów. Autarcha powiedział mi, że dostawali broń do ręki dopiero bezpośrednio przed bitwą, lecz widocznie ich oficerowie doszli do wniosku, że starcie może nastąpić w każdej chwili, gdyż wszyscy byli uzbrojeni we włócznie. Nabrałem już przekonania, iż cała piechota Ascian dysponuje wyłącznie tą bronią, kiedy, tuż przed zapadnięciem zmroku, dostrzegłem również takich z sierpami w dłoniach.
Ponieważ szliśmy znacznie szybciej od nich, przed nocą dotarliśmy daleko w głąb ich formacji, ale że wcześniej od nich zatrzymaliśmy się na spoczynek (jeżeli oni w ogóle to uczynili), aż do chwili, kiedy wreszcie zmorzył mnie sen, słyszałem odgłos ich kroków i stłumione, chrapliwe okrzyki. Rankiem ponownie otaczali nas martwi lub umierający Ascianie i dopiero po wachcie wytężonego marszu dogoniliśmy ich tylne szeregi.
Żołnierzy tych charakteryzuje ślepe posłuszeństwo, jakiego nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Wydaje mi się, iż nie ma ono źródła ani w ich charakterze, ani we wpojonej dyscyplinie; byli posłuszni, gdyż po prostu nie wiedzieli, że mogą zachować się inaczej. Nasi żołnierze niemal zawsze noszą kilka rodzajów broni, a przynajmniej jakiś miotacz energii i długi nóż (wśród kawalerzystów tylko ja nie miałem takiego noża i musiałem zadowolić się lekkim mieczem). Jeżeli chodzi o Ascian, to nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich niósł coś więcej niż włócznie lub sierp, większość oficerów zaś w ogóle była bez broni, jakby sama myśl o bezpośrednim udziale w walce budziła w nich niewysłowioną odrazę.
Rozdział XXIX
Autarcha Wspólnoty
Około południa ponownie zaczęliśmy mijać tych, których wyprzedziliśmy poprzedniego dnia, a wkrótce potem dotarliśmy do taborów. Chyba wszystkich nas zaskoczyło odkrycie, że nieprzeliczone ludzkie mrowie, które widzieliśmy do tej pory, stanowi zaledwie tylną straż wielekroć liczebniejszej armii.
Jako zwierząt jucznych Ascianie używają uintatherów i platybelodonów, a także sześcionożnych maszyn, z całą pewnością skonstruowanych z myślą o tym właśnie przeznaczeniu. O ile mogłem się zorientować, poganiacze nie czynili różnicy miedzy nimi a zwierzętami; jeśli któryś czworo- albo sześcionóg padał na ziemię i nie mógł się podnieść, niesiony przez niego ładunek rozdzielano między pozostałe, jego samego zaś porzucano. Nikt nie zarzynał zwierząt, aby wykorzystać ich mięso, ani nie demontował maszyn w celu odzyskania cennych części.
Późnym popołudniem przez naszą kolumnę przebiegła fala podniecenia, choć ani ja, ani moje strażniczki nie mogliśmy się zorientować, co było jego przyczyną. Obok nas przemknął sam Vodalus w towarzystwie kilku adiutantów, dając początek wzmożonemu ruchowi między końcem a początkiem kolumny. Wkrótce potem zaczęło się zmierzchać, lecz my nie zatrzymaliśmy się na odpoczynek, tylko maszerowaliśmy dalej razem z Ascianami. Rozdano pochodnie, a ponieważ nie byłem obarczony bronią i pomału odzyskiwałem siły, niosłem te, które przydzielono naszej małej grupce, czując się prawie tak, jakbym był dowódcą sześciu towarzyszących mi kobiet.
Postój zarządzono dopiero około północy. Strażniczki zebrały nieco gałęzi i za pomocą pochodni rozpaliliśmy małe ognisko. Szykowaliśmy się już do spoczynku, kiedy nagle do mężczyzn niosących lektykę podjechał posłaniec i kazał im, czym prędzej ruszyć naprzód, następnie zaś zamienił szeptem kilka słów z kobietą dowodzącą moją eskortą. Natychmiast związano mi ręce (po raz pierwszy od chwili, kiedy stanąłem przed obliczem Vodalusa) i podążyliśmy za lektyką. Nie zatrzymując się minęliśmy czoło kolumny, gdzie stał niewielki namiot kasztelanki Thei, by zagłębić się w mrowie wynędzniałych istot tworzących armię Ascian.
Ich kwatera główna mieściła się pod ogromną, metalową kopułą. Przypuszczam, iż konstrukcja ta dawała się w jakiś sposób składać albo zwijać, lecz kiedy ją ujrzałem, sprawiała wrażenie solidnej, jak każda stała budowla: na zewnątrz była całkowicie czarna, natomiast w środku jarzyła się nie mającym żadnego konkretnego źródła, bladym światłem, o czym przekonałem się, gdy tuż przed nami w gładkiej powierzchni kopuły pojawił się półokrągły otwór. Vodalus stał w wyrażającej szacunek pozie obok lektyki; zasłonki po obu stronach były podwinięte, dzięki czemu od razu zobaczyłem nieruchome ciało Autarchy. Na środku pomieszczenia stał niski stół, przy którym siedziały trzy kobiety. Przez cały czas trwania rozmowy nie spojrzały ani na Vodalusa, ani na Autarchę, na mnie zaś zerknęły ukradkiem najwyżej dwa lub trzy razy. Na stole przed nimi piętrzyły się stosy papierów, lecz kobiety im także nie poświęcały najmniejszej uwagi; patrzyły wyłącznie na siebie. Z wyglądu przypominały Ascianki, jakie widywałem do tej pory. z tą tylko różnicą, że miały mniej szalone oczy i nie były tak bardzo wychudzone.
— Oto on — powiedział Vodalus. — Teraz macie przed sobą ich obu.
Jedna z kobiet szepnęła coś w swoim języku do dwóch pozostałych, a kiedy obie skinęły głowami, przemówiła głośno: