Sam kadłub poniżej linii zanurzenia został pomalowany na biało, a powyżej niej na czarno — z wyjątkiem oczu oraz opisanej już przeze mnie figury dziobowej, a także nadburcia w okolicach nadbudówki, które, przypuszczalnie dla podkreślenia statusu zajmującego ją kapitana, otrzymało kolor szkarłatny. Nadbudówka ciągnęła się zaledwie na jednej szóstej długości kadłuba, ale znajdowały się tam koło sterowe i kompas, i stamtąd właśnie roztaczał się najwspanialszy widok (chyba że komuś chciałoby się wdrapać na któryś z masztów). Również w nadbudówce umieszczono jedyne, obrotowe działo statku, niewiele większe od tego, jakie na swoim grzbiecie nosił Mamillian, przeznaczone do obrony przed korsarzami i buntownikami. Na samej rufie, tuż za relingiem, znajdowały się dwa misternie powyginane, metalowe słupki z latarniami o kloszach z wielu połączonych ze sobą szybek; jedna z lamp miała kolor bladoczerwony, druga natomiast zielony jak światło księżyca.
Następnego wieczoru stanąłem przy tych latarniach, wsłuchując się w dudnienie bębna, delikatne mlaskanie wioseł oraz śpiew poruszających nimi marynarzy, kiedy nagle dostrzegłem pierwsze światła na brzegu. Dotarliśmy do umierającej krawędzi miasta, zaludnionej przez najuboższych z ubogich — co znaczyło tylko tyle, że tu właśnie przebiegała granica między życiem a śmiercią. Ludzie sposobili się do snu. niektórzy zaś może spożywali posiłek wieńczący kolejny dzień. W każdym z tych światełek dostrzegłem tysiące ciepłych uczuć i usłyszałem tysiące opowieści snutych przy dogasającym ogniu. W pewnym sensie wróciłem już do domu, niesiony tą samą pieśnią, przy której wtórze ruszałem wiosną na wędrówkę:
Byłem ogromnie ciekaw, kto też wyrusza w podróż tej nocy.
Każda długa opowieść, jeżeli ma być prawdziwa, musi zawierać wzmianki o wszystkim, co współtworzyło dramat ludzkiej egzystencji od chwili, kiedy pierwszy prymitywny statek dotarł do brzegów Luny — nie tylko o szlachetnych czynach i podniosłych uczuciach, lecz także o zabawnych nieporozumieniach, żałosnych pomyłkach, i tak dalej, i tak dalej. Ze wszystkich sił starałem się umieścić w tej historii niczym nie upiększoną prawdę, w najmniejszym stopniu nie przejmując się tym, że ty, mój czytelniku, możesz uznać niektóre jej fragmenty za nieprawdopodobne, inne natomiast za nudne. Jeżeli uznamy, iż góry, w których toczyła się wojna, stały się widownią bohaterskich czynów (dokonywanych raczej przez innych niż przeze mnie), jeśli przyjmiemy, że czas, jaki spędziłem w niewoli u Vodalusa i Ascian, był czasem grozy, a podróż na pokładzie,,Samru” sielankowym interludium, to teraz nadeszła pora na przerywnik komediowy.
Do tej części miasta, w której wznosi się Cytadela — czyli południowej, choć wcale nie najbardziej wysuniętej na południe — dotarliśmy za dnia i pod pełnymi żaglami. Kazałem wysadzić się na wschodnim, oświetlonym blaskiem słońca brzegu, tuż przy omszałych schodach, gdzie kiedyś pływałem i biłem się z rówieśnikami. Miałem nadzieję, że uda mi się przejść przez nekropolię i dostać się na teren Cytadeli przez wyrwę w murze nie opodal Wieży Matachina, lecz okazało się, iż brama jest zamknięta, a nigdzie w pobliżu nie dostrzegłem oddziału ochotników, który mógłby mnie wpuścić. Tym samym zostałem zmuszony do odbycia długiej wędrówki wzdłuż ogrodzenia nekropolii, a następnie obok muru twierdzy aż do barbakanu.
Strażnicy zaprowadzili mnie do oficera; kiedy powiedziałem mu, że jestem katem, uznał mnie za jednego z oszustów, którzy ściągają tłumnie przed zimą w nadziei, że zostaną przyjęci do konfraterni i przeczekają w ciepłym zakątku największe chłody. Nie zastanawiając się wiele kazał mnie wychłostać — słuszna decyzja, naturalnie pod warunkiem, że jego domysły byłyby prawdziwe. Aby do tego nie dopuścić, musiałem złamać kciuki dwóm jego ludziom, następnie zaś zademonstrować na oficerze chwyt zwany „kotkiem i piłeczką” i zażądać widzenia z jego przełożonym, czyli kasztelanem.
Przyznam, iż perspektywa spotkania z tym wysokim urzędnikiem, pełniącym funkcję dowódcy całej fortecy, którego przez cały okres mego w niej pobytu ani razu nie widziałem na oczy, napełniała mnie lekkim niepokojem. Okazało się, że jest to stary żołnierz o zupełnie siwych włosach, utykający tak samo jak ja. Stanąłem z boku, pozwalając, by oficer łamiącym się głosem przedstawił zarzuty: czynna napaść na jego osobę, znieważenie, okaleczenie dwóch strażników, i tak dalej. Kiedy skończył, kasztelan przez chwilę mierzył nas obu uważnym spojrzeniem, po czym kazał mu odejść, mnie zaś wskazał krzesło.
— Jesteś nie uzbrojony — stwierdził. Mówił zachrypniętym, cichym głosem, jakby nadwerężył go, wykrzykując rozkazy.
Przyznałem mu racje.
— Mimo to widziałeś wojnę, a także byłeś w dżungli na północ od gór, gdzie od chwili, kiedy nieprzyjaciel zaatakował naszą flankę, nie toczyła się żadna bitwa.
— To prawda — odparłem. — Skąd wiesz o tym wszystkim?
— Rana na twojej nodze pochodzi od strzały. Widziałem ich tyle, że bez trudu mogę je rozpoznać. Promień przeszedł przez mięśnie i odbił się od kości. Naturalnie mogłeś siedzieć na przykład na drzewie i zostać zestrzelony jak kaczka, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że brałeś udział w ataku kawalerii — naturalnie nie katafraktów, bo wtedy strzała odbiłaby się od pancerza. Lansjerzy?
— Nieregularne oddziały lekkiej jazdy.
— Później koniecznie musisz mi o tym opowiedzieć, gdyż, sądząc po twoim akcencie, pochodzisz z miasta i odebrałeś jakieś wykształcenie. Na stopie masz sporą, podwójną bliznę po ukąszeniu krwiożerczego nietoperza, a takie duże okazy można spotkać już tylko w prawdziwej dżungli daleko na północy. W jaki sposób tam się dostałeś?
— Nasz ślizgacz rozbił się i zostałem wzięty do niewoli.
— Ale uciekłeś?
Wyglądało na to, że jeszcze chwila, a będę musiał opowiedzieć o Agii, zielonym człowieku, a także o wędrówce przez dżunglę aż do ujścia Gyoll. Zamiast odpowiedzieć na jego pytanie, wypowiedziałem słowa dające mi władzę nad Cytadelą i jej kasztelanem.
Ze względu na jego kalectwo pozwoliłbym mu siedzieć, on jednak zerwał się na równe nogi i zasalutował, potem zaś padł na kolana, by pocałować mnie w rękę. Choć o tym nie wiedział, był pierwszym, który złożył mi hołd, w związku z czym zyskał prawo do jednej prywatnej audiencji w ciągu roku. (Do tej pory ani razu nie skorzystał z tego prawa i mocno wątpię, czy kiedykolwiek skorzysta).
Nie było mowy o tym, żeby stary kasztelan pozwolił mi zostać w stroju, który miałem na sobie, a tak bardzo przejął się moim bezpieczeństwem, że gdybym chciał pójść dalej incognito, ani chybi wysłałby za mną co najmniej pluton halabardników. Wkrótce przyniesiono mi błękitny kaftan, koturny i koronę, a także hebanowe berło i obszerny płaszcz z adamaszku, wyszywany licznymi perłami. Przedmioty te były niesamowicie stare; wydobyto je z magazynu, w którym leżały spokojnie od czasów, kiedy Cytadela pełniła funkcję rezydencji autarchów.