Выбрать главу

– Niech się pani zastanowi – westchnął – czy nie byłoby lepiej przyznać się do błędu?

– Lepiej dla kogo?

– Dla wszystkich. Niech pani rozważy zawarcie ugody. To najszybszy, najprostszy i w miarę bezbolesny sposób zakończenia tej sprawy.

– Ugoda? Przecież to byłoby równoznaczne z przyznaniem się do błędu, którego nie popełniłam!

– Chce pani procesu? – rzucił, nie panując dłużej nad zniecierpliwieniem. – Proszę bardzo. Jednak najpierw opowiem pani, jak pracuję. Jeśli już zdecyduję się prowadzić sprawę, nie uznaję półśrodków. Proszę mi wierzyć, że jeśli w sądzie będę musiał rozerwać panią na strzępy, zrobię to! A kiedy z panią skończę, będzie pani żałowała, że w ogóle przyszło pani do głowy podjąć tę żałosną walkę w obronie honoru. Bo mówiąc szczerze, nie ma pani najmniejszych szans. Prędzej piekło zamarznie, niż pani ze mną wygra.

Miała wielką ochotę złapać go za klapy marynarki i wykrzyczeć mu prosto w twarz, że w całym tym gadaniu o ugodach i procesach ignoruje się jej uczucia i żal po śmierci Ellen. Jednak nagle gniew, a wraz z nim siła, uszły z niej, zostawiając ją w stanie psychicznego i fizycznego wyczerpania.

– Nawet pan nie wie, ile bym dała, żeby móc przyznać się do błędu – wyznała cicho, zapadając się w fotel. – Chciałabym oznajmić: jestem winna i gotowa ponieść konsekwencje. Bóg jeden wie, jak bardzo bym chciała to powiedzieć. Od tygodnia nie myślę o niczym innym tylko o tym, jak to się mogło stać. Ellen mi ufała, a ja pozwoliłam jej umrzeć. Po raz pierwszy żałuję, że zostałam lekarzem. Naprawdę kocham swoją pracę. Nie ma pan pojęcia, jak mi było ciężko, jak wielką zapłaciłam cenę, żeby osiągnąć to, co osiągnęłam. I nagle, dosłownie z dnia na dzień, mogę wszystko stracić. – Umilkła i opuściła głowę. – Nawet nie wiem, czy po tym doświadczeniu będę w stanie wykonywać swój zawód…

David przyglądał jej się w milczeniu i jednocześnie toczył wewnętrzną walkę z emocjami, które nie wiedzieć czemu się w nim obudziły. Uważał, że zna się na ludziach. Z reguły wystarczyło, że spojrzał człowiekowi w oczy i od razu wiedział, czy ten mówi prawdę. Od kilku minut obserwował mowę ciała pani doktor. Czekał na podświadomy sygnał, znak, który zdradzi, że kłamie jak z nut. Tymczasem ona ani razu nie uciekła przed nim spojrzeniem. Przez całe swoje emocjonalne wystąpienie utrzymywała kontakt wzrokowy. Z jej pięknych oczu, które kojarzyły mu się ze szmaragdami, biła absolutna szczerość.

Porównanie do szmaragdów lekko go zaniepokoiło. Sytuacja nie sprzyjała szukaniu poetyckich metafor ani w ogóle roztrząsaniu kwestii nie mających związku ze sprawą. Tymczasem, niejako wbrew własnej woli, nagle zaczął myśleć o tym, że jest sam na sam z bardzo piękną kobietą. Prosta szara sukienka tej kobiety pozwalała odgadnąć, iż pod jedwabistym materiałem kryją się apetyczne krągłości. Twarz miała ładną, aczkolwiek nie na tyle, by zdobić okładkę kolorowego pisma, głównie z powodu zbyt mocno zarysowanej szczęki i wysokiego czoła. Za to jej włosy były przepiękne. Gęste, falujące, o odcieniu wpadającym w mahoń, sięgały łopatek i nie dawały się łatwo ujarzmić. Nie, doktor Chesne z pewnością nie jest klasyczną pięknością. Ale też klasyczne piękności nigdy go nie pociągały.

Zdenerwował się w końcu nie tylko na siebie, lecz także na nią, że prowokuje go do takich rozmyślań. Nie był żółtodziobem tuż po studiach. Miał wystarczająco dużo lat i życiowej mądrości, by trzymać na wodzy wyobraźnię i nie pozwalać sobie na idiotyczne zgadywanki w rodzaju: co też ona tam ma pod tą sukienką…

Ostentacyjnie spojrzał na zegarek, po czym wstał.

– Muszę wysłuchać zeznań, a widzę, że już jestem spóźniony – oświadczył. – Pozwoli więc pani, że się pożegnam.

Doszedł do połowy sali, gdy usłyszał ciche:

– Panie Ransom? Zirytowany spojrzał za siebie.

– Słucham?

– Ja wiem, że to brzmi niedorzecznie i że nie ma powodu, żeby pan mi wierzył. Ale przysięgam, że mówię prawdę.

Wyczuł, że desperacko szuka potwierdzenia, iż zdołała się przebić przez grubą skorupę jego sceptycyzmu. Problem w tym, że sam nie wiedział, czy jej wierzy. Złościło go niepomiernie, że intuicja, dzięki której wyczuwał konfabulacje, niespodziewanie go zawiodła. A wszystko z powodu szmaragdowych oczu.

– Moja wiara bądź niewiara nie ma tu nic do rzeczy – odparł sucho. – Proszę nie tracić na mnie czasu, pani doktor. To nie mnie ma pani przekonać do swoich racji, ale sąd. – Nie było jego intencją, by zabrzmiało to tak oficjalnie i chłodno, ale stało się. Sposób, w jaki się wzdrygnęła, zdradził, że poczuła się dotknięta.

– Nie mogę więc nic powiedzieć ani zrobić…

– Absolutnie nic.

– Miałam nadzieję, że da się pan przekonać.

– Skoro tak, to musi się pani jeszcze sporo nauczyć o prawnikach. Miłego dnia, pani doktor. – Energicznie ruszył do drzwi. – Do zobaczenia w sądzie.

ROZDZIAŁ TRZECI

„Nie ma pani najmniejszych szans. Prędzej piekło zamarznie, niż pani ze mną wygra".

Siedząc samotnie w szpitalnym barku, bezustannie powtarzała w myślach te słowa. Ciekawe w jakiej temperaturze zamarza piekło? I ile potrzeba na to czasu?

A ile czasu będzie potrzebował Ransom, żeby zniszczyć ją w sądzie?

Do niedawna doskonale radziła w sobie w momentach krytycznych. Gdy życie ludzkie wisiało na włosku, nie załamywała rąk i wiedziała, co ma zrobić. I robiła to. W sterylnych ścianach sali operacyjnej czuła się bezpiecznie, bo miała kontrolę nad sytuacją.

Co innego w sali sądowej, która była dla niej obcym terytorium. Tu króluje David Ransom. To on dyktuje warunki, ona zaś jest bezradna i bezbronna jak pacjent na stole operacyjnym. Jak ma odeprzeć atak ze strony człowieka, który zbudował swoją potęgę, bezwzględnie łamiąc kariery lekarzy?

Dotąd nie odczuwała lęku przed mężczyznami. W końcu ramię w ramię zdobywała z nimi zawodowe szlify, a potem pracowała w zespole. David Ransom był pierwszym, przy którym poczuła się onieśmielona. Gdyby chociaż był niski albo łysy. Albo gdyby pokazał, że jak każdy ma słabości. Ale nie. Robiło jej się niedobrze na samą myśl, że w sądzie znów będzie musiała spojrzeć w lodowato zimne niebieskie oczy.

– Coś mi się zdaje, że potrzebujesz towarzystwa – stwierdził znajomy głos.

Uniosła głową i uśmiechnęła się do Guya Santiniego, który popatrywał na nią dobrotliwie zza szkieł grubych jak denka od butelek.

– Cześć! – Apatycznie skinęła głową.

– Co dobrego, Kate? – zagadnął.

– Poza tym, że jestem bezrobotna? – odparła z kwaśnym uśmiechem. – Świetnie.

– Słyszałem, że stary wycofał cię z bloku operacyjnego. Sorki.

– Powiem ci, że nawet nie mam do niego żalu. Wiadomo, że poczciwina Avery bez szemrania wykonuje polecenia.

– Bettencourta?

– A czyje? Nasz pan dyrektor spisał mnie na straty. Również finansowe.

– Tak to już jest, jak zasrani spece od zarządzania dorwą się do koryta. Jedyne, o czym potrafią gadać, to zyski i straty. Dam głowę, że gdyby Bettencourt mógł zarabiać na złotych zębach, każdy oddział miałby na stanie dentystyczne szczypce.

– I jeszcze kazałby pacjentom płacić za ekstrakcję. Nawet się nie roześmiali.

– Nie wiem, czy ci to w czymś pomoże, ale i tak ci powiem, że w sądzie nie będziesz sama. Mnie też pozwali.

– O rany, Guy, przykro mi…

– Daj spokój. – Wzruszył ramionami. – To dla mnie nie pierwszyzna. Miałem już proces. Uwierz mi, że tylko za pierwszym razem człowiek tak bardzo to przeżywa.

– A co się wtedy stało?