Ku jego zdumieniu wybuchnęła, jakby sprowokował ją do podzielenia się uzasadnionym oburzeniem:
– Oczywiście, że tak! Żałosne! Ale to wina Millicent. Powiedziała Wilfredowi, że Michael wielokrotnie wyrażał życzenie, aby spalono jego ciało. Nie wiem, kiedy ani dlaczego tak mówił. Mimo że byli sąsiadami, raczej się sobie nie zwierzali. W każdym razie właśnie tak oznajmiła. Wilfred zaś był równie pewien, że Michael życzyłby sobie ortodoksyjnego, chrześcijańskiego pogrzebu, więc biedaczysko dostał i jedno, i drugie. Oznaczało to wiele dodatkowych kłopotów i wydatków, a doktor McKeith z Wareham musiał razem z Erikiem podpisać akt zgonu. Cały ten ambaras z powodu nieczystego sumienia Wilfreda.
– Dlaczego miałby mieć nieczyste sumienie?
– Och, drobiazg. Po prostu odniosłam wrażenie, że jego zdaniem w jakimś sensie zaniedbano Michaela, wie pan, na ogól ma się takie wyrzuty wobec zmarłych. Czy ta poduszka będzie dobra? Zdaje mi się, że jest za gruba, a pan wygląda na człowieka, który potrzebuje snu. I proszę koniecznie przyjść do Folwarku, jeśli będzie pan czegoś potrzebował. Mleko dostarczają do granicznej bramy. Zamówiłam już dla pana po pół kwarty na każdy dzień. Jeśli będzie za dużo, my je wykorzystamy. To co, wszystko w porządku?
Dalgliesh poddał się tej atmosferze rygorystycznej dyscypliny i odparł łagodnie, że tak. Animusz siostry Rainer, jej pewność siebie, koncentracja na wykonywanej pracy, a nawet uspokajający uśmiech na pożegnanie, wszystko to spowodowało, że znów poczuł się jak pacjent. Pielęgniarka wyprowadziła rower na ścieżkę, wsiadła nań i odjechała, a on odetchnął jak po wizycie pielęgniarki środowiskowej. Nabrał jednak szacunku dla tej kobiety. Prawdopodobnie nie miała nic przeciwko jego pytaniom i odpowiadała na nie z wyraźną ochotą. Zastanawiał go powód takiego zachowania.
II
Był ciepły mglisty poranek, a niebo zasnuły gęste chmury. Gdy detektyw opuścił dolinę i zaczął wspinać się z trudem po ścieżce prowadzącej nad urwisko, spadły pierwsze, ciężkie, leniwe krople deszczu. Morze miało kolor mlecznobłękitny, było ospałe i mętne, deszcz pstrzył grzbiety fal i obmywał je nieregularnymi wzorkami dryfującej piany. Wokół unosił się zapach jesieni, jakby ktoś w oddali, nie zdradzony nawet najmniejszą smużką dymu, palił liście. Wąska ścieżka biegła coraz wyżej i podchodziła do krawędzi urwiska, czasami na tyle blisko, że spacer przyprawiał o zawrót głowy, niekiedy zaś wcinając się głębiej w ląd, pomiędzy kępy poszarzałych paproci orlic, zmierzwionych wiatrem, i niskie chaszcze jeżyn, których jędrne czerwone i czarne owoce wyglądały dość mizernie w porównaniu z soczystymi jagodami rosnącymi w głębi lądu. Cypel był poprzecinany niskimi, powywracanymi murkami kamiennymi i upstrzony wapiennymi głazami. Niektóre, na wpół zagrzebane w ziemi, wystawały krzywo jak jakieś szczątkowe nagrobki zaniedbanego cmentarzyska.
Dalgliesh posuwał się z trudem. Był to jego pierwszy wiejski spacer po chorobie. Specyfika zawodu sprawiała, że piesze wędrówki zawsze należały do rzadkich, acz szczególnych przyjemności. Teraz szedł z niepewnością typową dla pierwszych, słabych kroków rekonwalescenta, a mięśnie i zmysły na nowo odkrywały tę radość, nie z namiętną rozkoszą, lecz z łagodną akceptacją czegoś znanego, Chłonął urywane metaliczne trele i szczebiotanie opoczników, uwijających się pośród jeżyn, samotną czarnogłową mewę siedzącą bez ruchu na występie skalnym jak figura na dziobie okrętu; kępki kopru morskiego z baldaszkami o fioletowym zabarwieniu; żółte dmuchuwre jak szpilki światła na wypłowiałej jesiennej trawie.
Mniej więcej po dziesięciu minutach spaceru ścieżka zaczęła łagodnie opadać i wreszcie przecięła ją wąska dróżką biegnąca z urwiska w stronę lądu. Około sześciu jardów od brzegu morza przechodziła ona w łagodnie wznoszący się płaskowyż porosnięty jasnozieloną darnią i mchem. Dalgliesh nagle przystanął, uderzony jakimś wspomnieniem. Zatem to tutaj przesiadywał Victor Holroyd i z tego miejsca runął w otchłań. Przez chwilę żałował, że to miejsce tak niefortunnie wyrosło na drodze jego spaceru. Myśl o gwałtownej śmierci niszczyła jego poczucie szczęścia. Potrafił jednak zrozumieć, na czym polegała atrakcyjność tego zakątka. Był odludny i osłonięty od wiatru, panowała tu atmosfera intymności i spokoju; dość złudnego jak dla kogoś, kto był więźniem fotela na kółkach i mógł tylko polegać na niezawodności hamulców, gdy chodziło o zachowanie równowagi między życiem a śmiercią. Być może jednak i w tym tkwiła atrakcyjność tego miejsca. Chyba tylko tutaj, górując nad morzem, na tym osamotnionym wrzosowisku mógł Holroyd, sfrustrowany i przykuty do fotela, posiąść iluzję wolności, prawdopodobnie tylko tu mógł sądzić, że panuje nad własnym losem. Może zawsze zamierzał zacząć stąd swój ostateczny szturm w walce o wyzwolenie, nalegając całymi miesiącami, by go przywożono w to właśnie miejsce, czekając stosownej chwili, by nikt w Folwarku Toynton nie podejrzewał, jakie są jego prawdziwe zamiary. Odruchowo Dalgliesh zbadał grunt. Ponad trzy tygodnie minęły od śmierci Holroyda, ale zdawało mu się, że wciąż wyczuwa delikatne wgłębienie w miękkiej darni, tam gdzie stały koła, i mniej wyraźnie ślady, gdzie krótka trawa została udeptana butami policjantów.
Podszedł do krawędzi urwiska i zerknął w dół. Widok, wspaniały i groźny, zaparł mu dech w piersiach. W tym miejscu piaskowiec ustąpił niemal pionowej ścianie z czarnawej gliny, naszpikowanej wapiennymi głazami. Niemal sto pięćdziesiąt stóp niżej skala przechodziła w szeroką popękaną groblę kamiennych płyt i bezkształtnych stert błękitnoniebieskich głazów, które zagracały czoło wybrzeża, jakby rozrzuciła je tu bezładnie potężna szalona ręka. Był odpływ i nierówna smuga piany drgała ospale wśród najdalszych skał. Gdy detektyw spoglądał w dół na to chaotyczne i zdumiewające śmietnisko skał i wody, usiłował sobie wyobrazić, co taki upadek mógł uczynić z ciała Holroyda. Słońce wyszło kapryśnie zza chmur i pas oświetlony promieniami przesunął się po cyplu, dotykając jego karku jak ciepła dłoń, pozłacając paprocie, gładząc na marmur skały przy krawędzi urwiska. Jednak czoło wybrzeża pozostawało w cieniu, groźne i wrogie. Przez chwilę Dalgliesh uwierzył, że spogląda na przeklęty i posępny brzeg, do którego słońce nigdy nie ma dostępu.
Detektyw szedł w stronę Czarnej Wieży zaznaczonej na mapie ojca Baddeleya. Nie tyle kierowała nim ciekawość, ile potrzeba obrania celu wycieczki. Wciąż rozmyślając nad śmiercią Victora Holroyda, natknął się na wieżę niemal nieoczekiwanie. Była to przysadzista, przytłaczająca budowla, okrągła do około dwóch trzecich swej wysokości, ale zwieńczona ośmiokątną kopułą, jak pieprzniczka podziurawiona ośmioma oszklonymi wąskimi okienkami, igiełkami odbitego światła, które nadawały jej wygląd czegoś na kształt latarni morskiej. Wieża zaintrygowała Dalgliesha, więc obszedł ją, dotykając czarnych ścian. Dostrzegł, że zbudowano ją z. bloków wapienia, lecz z wierzchu okryto iłołupkiem, jakby kapryśnie dekorując budowlę paciorkami wypolerowanego dżetu. W niektórych miejscach łupek odpadł, co nadawało wieży dość niechlujny wygląd: czarne opalizujące łuski zagracały podstawę ścian i błyszczały wśród traw. Na północ, osłonięta od morza, rozrastała się jakaś gęstwa roślin. Może ktoś kiedyś usiłował założyć tam ogródek. Teraz zostały po nim tylko kępki michałków, łaty samosiejnych lwich paszcz, nagietków i nasturcji oraz jedna nadwątlona róża z dwoma białymi wynędzniałymi pączkami, z łodygą przygiętą do kamienia, jakby poddała się atakowi pierwszych przymrozków.
Od wschodniej strony wznosił się ozdobny kamienny portyk nad dębowymi drzwiami w żelaznych futrynach. Dalgliesh chwycił ciężką klamkę i nacisnął ją z trudem. Drzwi jednak były zamknięte. Spojrzał do góry i zauważył kamienną tablicę wmurowaną w ścianę portyku. Wykuto na niej inskrypcje: