Выбрать главу

– Jeszcze nie. Prawie z nią nie rozmawiałem.

– Nie ma obawy, zdąży to zrobić.

Dennis Lerner wyznał nagle ku zdziwieniu Dalgliesha:

– A ja lubię Czarną Wieżę, szczególnie latem, gdy cypel jest spokojny i złoty, a słońce odbija się od czarnego kamienia. To symbol, prawda? Wygląda wręcz magicznie, nierealnie, jak dziecinny kaprys. W głębi zaś czai się groza, ból, szaleństwo i śmierć. Powiedziałem to kiedyś ojcu Baddeleyowi.

– I co on na to? – zapytał Julius.

– Powiedział: “O nie, mój synu, w głębi jest miłość Boga". Julius mruknął:

– Niepotrzebny mi ten falliczny symbol wzniesiony przez wiktoriańskiego ekscentryka, bym pamiętał, że pod skórą znajduje się czaszka. Jak każdy rozsądny człowiek sam przygotowuję sobie linię obrony.

– Jaką? – zapytał Dalgliesh.

Było to ciche pytanie, ale nawet w jego własnych uszach zabrzmiało jak rozkaz. Julius uśmiechnął się:

– Pieniądze i radości, które można za nie nabyć. Rozrywka, przyjaźń, piękno, podróże. A kiedy to nie poskutkuje, o czym raczył nam przypomnieć pański przyjaciel, ojciec Baddeley, i czterej jeźdźcy Apokalipsy, wyczekiwani przez Dennisa, wkroczą do akcji, trzy kule z lugera. – Znów spojrzał ku wieży. – Tymczasem obejdę się bez pouczeń. Mam w sobie połowę irlandzkiej krwi i jestem przesądny. Zejdźmy na plażę.

Ostrożnie zsuwali się po skalnej ścieżce. U stóp skał leżał porządnie złożony brązowy habit Dennisa Lernera, przyciśnięty kamieniem. Dennis włożył habit, zmienił buty do wspinaczki na sandały, które wyjął z kieszeni, i po tym przeobrażeniu dołączył do towarzyszy, niosąc kask pod pachą. Poszli wzdłuż wybrzeża.

Wszyscy trzej wyglądali na zmęczonych i nikt się nie odzywał, dopóki nie minęli skał. Teraz szli w cieniu czarnego iłołupka. Tu jeszcze wyraźniej widzieli strukturę brzegu, szeroką błyszczącą platformę gliny poprzetykanej głazami, popękanej i pooranej szczelinami jak po trzęsieniu ziemi, posępne niegościnne wybrzeże. Śliskie wodorosty wypełniały czarne wgłębienia; aż trudno było uwierzyć, że w jakimś północnym morzu wyrastało coś tak egzotycznie zielonego. Nawet wszędobylskie śmieci plaż – poczerniałe drewno, kartony, w których piana wyglądała jak brunatna zgorzel, butelki, końcówki poczerniałych lin, kruche, zbielałe kości morskich ptaków – wszystko wyglądało jak ponure szczątki po katastrofie, smutne odpady martwego świata.

Powodowani jakimś wspólnym impulsem szli teraz bliżej siebie i ostrożnie stąpali po zdradliwych skałach, aż dotarli do miejsca, gdzie woda obmywała płaskie kamienie, tak że Dennis musiał unieść nieco habit. Nagle Julius przystanął i odwrócił się w kierunku skalnej ściany. Dalgliesh również spojrzał w tę stronę, tylko Dennis wciąż uparcie patrzył w morze.

– Nadchodził przypływ. Woda sięgała już gdzieś tutaj. Zszedłem na plażę tą samą ścieżką, którą tu przyszliśmy. Musiałem ostro biec przez kilka minut, ale była to krótsza, a właściwie jedyna droga. Nie widziałem ani jego, ani fotela. Przedzierałem się przez kamienie. Gdy dotarłem do czarnej skały, zmusiłem się, by na niego spojrzeć. Najpierw nie dostrzegłem nic niezwykłego, tyle że morze kotłowało się wśród skał. Później zobaczyłem jedno z kół fotela. Leżało na płaskiej skale, a słońce odbijało chrom i metalowe szprychy. Wyglądało to elegancko, jakby ktoś specjalnie ułożył koło właśnie w tamtym miejscu. Odnosiłem wręcz wrażenie, iż nie był to przypadek. Myślę, że koło odbiło się po uderzeniu w skałę i potoczyło na tę płaską powierzchnię. Pamiętam, że podniosłem je i rzuciłem w stronę brzegu, wybuchając śmiechem. Zapewne w wyniku szoku. Ten śmiech odbijał się echem od skalnej ściany.

Lerner nadal spoglądał w morze, ale powiedział zduszonym głosem:

– Pamiętam. Słyszałem cię. Myślałem, że to Victor się śmieje; to brzmiało jak jego śmiech.

– To znaczy, że widział pan wypadek? – zapytał Dalgliesh Juliusa.

– Z odległości około pięćdziesięciu jardów. Po obiedzie przyjechałem do domku z Londynu i postanowiłem trochę popływać. Był wyjątkowo ciepły dzień jak na wrzesień. Właśnie przechodziłem przez cypel, gdy zobaczyłem, że fotel ruszył do przodu. Nic nie mogłem zrobić. Nikt już nie mógł nic zrobić. Dennis leżał na trawie jakieś dziesięć jardów od Holroyda. Zerwał się na równe nogi i ruszył za fotelem, wyjąc niczym zjawa zwiastująca śmierć. Później zaczął biegać w kółko nad krawędzią urwiska, machając rękami jak wielki brunatny ogłupiały gawron.

Lerner mruknął przez zaciśnięte wargi:

– Wiem, że nie wykazałem się zbytnią odwagą.

– Drogi chłopcze, to nie była chwila na odznaczanie się odwagą. Trudno było oczekiwać, że skoczysz za nim ze skały, chociaż przez chwilę bałem się, że zamierzasz to uczynić. – Odwrócił się w stronę Dalgliesha.

– Zostawiłem Dennisa. Leżał na trawie w stanie szoku. Zatrzymałem się tylko, by ryknąć, że ma sprowadzić pomoc z Folwarku Toynton i ruszyłem ku skalnej ścieżce. Dennis wstał po dziesięciu minutach i ruszył po pomoc. Myślę, że byłoby rozsądniej, gdybym się nim zajął, a potem zabrał go ze sobą na dół, żeby mi pomógł uporać się z ciałem. Prawie je wypuściłem.

Dalgliesh odezwał się:

– Fotel musiał przejechać przez krawędź ze znaczną prędkością, skoro wylądował aż tutaj.

– Dziwne, prawda? Szukałem go bardziej w głębi lądu. Potem zobaczyłem plątaninę metalu mniej więcej dwadzieścia stóp na prawo.

Już zmyła ją fala. W końcu dostrzegłem Holroyda. Wyglądał jak wielka śnięta ryba unoszona na wodzie. Nawet za życia miał bieda-czysko bladą i opuchniętą twarz, to wskutek sterydów, które aplikował mu Eric. Teraz wyglądał wręcz groteskowo. Musiał wylecieć z fotela przed uderzeniem o skały; w każdym razie leżał w sporej odległości od wraku. W chwili śmierci miał na sobie tylko luźne spodnie i bawełnianą koszulkę, a teraz poszarpaną przez skały koszulkę zabrało morze, widziałem więc jego wielki biały tors, który obracał się i unosił wraz z ruchami fal. Miał roztrzaskaną głowę i rozciętą arterię szyi. Musiał obficie krwawić, a morze dokonało reszty. Gdy do niego dotarłem, piana wciąż była zabarwiona na różowo, wyglądało to zupełnie jak płyn do kąpieli. On zaś był zupełnie pozbawiony krwi, jakby miesiącami leżał w morzu. Bezkrwawy trup, półnagi, unoszony przez fale. -

Bezkrwawy trup. Bezkrwawe morderstwo.

Zwrot ten zupełnie samoistnie zaświtał w umyśle Dalgliesha. Detektyw zapytał całkiem obojętnie, jakby go to właściwie nie interesowało:

– Jak go pan wyciągnął?

– Nie było to łatwe. Jak powiedziałem, nadchodził przypływ. Udało mi się wepchnąć mu za pasek mój ręcznik kąpielowy. Próbowałem przeciągnąć go na jedną z wyższych skał i była to dla nas obu czynność mało godziwa. Był znacznie cięższy ode mnie, a przemoczone spodnie dodawały mu wagi. Bałem się nawet, że się zsuną. Pewnie by to nie miało żadnego znaczenia, ale wtedy wydawało mi się, iż należy mu pozwolić na zachowanie resztek godności. Wykorzystywałem każde uderzenie fali, aby go przesunąć nieco bliżej brzegu i udało mi się jakoś wciągnąć go tu, na tę skałę, jeśli dobrze pamiętam. Sam byłem przemoczony i roztrzęsiony. Nawet przypominam sobie moje zdziwienie, że słońce nie suszyło mi ubrania, mimo że było ciepło.

Dalgliesh spoglądał na profil Lernera podczas tego recitalu. Puls w chudej, opalonej szyi tłoczył krew jak pompa. Detektyw powiedział chłodno:

– Wygląda na to, że śmierć Holroyda była bardziej przykra dla pana niż dla niego.

Julius Court roześmiał się: