Wszystko pięknie, pomyślał Dalgliesh, ale niczego specjalnie nie dowodzi. Pracownia była otwarta poprzedniego wieczora po wyjściu Carwardine'a oraz Philby'ego i prawdopodobnie również całą noc.
– Świetnie się sprawiliście, sierżancie – powiedział detektyw. – Czy udało się wam dowiedzieć tego wszystkiego bez niepokojenia ich zbytnio?
– Tak sądzę, proszę pana. Chyba ani przez chwilę nie myśleli, że ktoś inny może tu ponosić odpowiedzialność. Przypuszczali, że sprawdzam, jakie możliwości miał Holroyd, by grzebać przy fotelu. Zresztą, jeśli uszkodzono go celowo, rzeczywiście sądzę, że zrobił to sam Holroyd. Z tego, co słyszałem, był złośliwym człowiekiem. Prawdopodobnie bawiłaby go myśl, że kiedy wydostaniemy fotel z morza i odkryjemy defekt, wszyscy w Folwarku Toynton będą podejrzani. Taka właśnie ostatnia myśl mogłaby go nieźle podniecać.
Dalgliesh powiedział:
– Jakoś nie mogę uwierzyć, że oba hamulce popsuły się w tym samym czasie, i to zupełnie przypadkowo. Widziałem te fotele w Folwarku. System hamulcowy jest wprawdzie bardzo prosty, ale za to skuteczny i bezpieczny. Z drugiej strony trudno uwierzyć w celowy sabotaż. Przecież morderca nie mógł liczyć na to, że hamulce przestaną działać właśnie w tym konkretnym momencie. Lerner i Holroyd mogli je na przykład sprawdzić przed wyruszeniem w drogę. Defekt można by też wykryć, gdy fotel stanął wreszcie na szczycie urwiska, a nawet po drodze. Poza tym kto mógł przypuszczać, że Holroyd będzie nalegał na wyjście właśnie tego popołudnia? Nawiasem mówiąc, co właściwie wydarzyło się na szczycie urwiska? Kto zahamował fotel?
– Według Lemera zrobił to Holroyd. Lemer przyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na hamulce. Może tylko stwierdzić, że nie zauważył w fotelu żadnego defektu. Hamulców nie używał, dopóki nie dotarli do miejsca, gdzie zawsze się zatrzymywali.
Przez chwilę panowała cisza. Skończyli obiad i inspektor Daniel zaczął grzebać w kieszeni swojej tweedowej marynarki, skąd wyciągnął fajkę. Postukał główkę kciukiem, napełnił ją tytoniem i odezwał się cicho:
– Czy przypadkiem coś pana nie niepokoi w związku ze śmiercią starszego pana?
– Medycznie stwierdzono, że jest umierającym człowiekiem i rzeczywiście zaraz potem umarł, ku memu utrapieniu. Martwię się, że go nie odwiedziłem wcześniej i nie dowiedziałem się, co go gnębi, ale to sprawa prywatna. Natomiast jako policjant chciałbym wiedzieć, kto widział go ostatni przed śmiercią. Oficjalnie była to Grace Willison, lecz odnoszę wrażenie, że odwiedził go ktoś jeszcze; jakiś pacjent. Gdy go znaleziono następnego ranka, miał na sobie stułę. Zniknął jego dziennik i ktoś włamał się do sekretarzyka. Nie widziałem ojca Baddeleya od ponad dwudziestu lat, więc pewnie nie powinienem podejrzewać, że zrobił to ktoś inny, a nie on.
Sierżant Vamey zwrócił się do inspektora:
– Jak wyglądałoby to, panie inspektorze, z teologicznego punktu widzenia, gdyby ktoś wyspowiadał się przed księdzem, otrzymał rozgrzeszenie, po czym zabił go, by mieć pewność, że ksiądz nie puści pary z ust. Czy spowiedź byłaby ważna?
Młoda twarz wyrażała zupełną powagę, nie dało się stwierdzić, czy pytanie było szczere, czy stanowiło żart skierowany w stronę inspektora, czy może istniał jakiś subtelniejszy motyw. Daniel wyjął fajkę z ust:
– Boże, wy młodzi jesteście po prostu bandą ignorantów i pogan! Kiedy byłem dzieckiem, to w szkółce niedzielnej wrzucałem pensówki na tacę, gdy zbierano pieniądze dla czarnych łobuziaków, którzy byli dwa razy bardziej oblatani w sprawach religii niż wy wszyscy. Możesz mi zaufać, synu, że nie przyszłoby ci z tego nic dobrego, ani z punktu widzenia teologii, ani z żadnego innego stanowiska.
Odwrócił się w stronę Dalgliesha.
– Miał na sobie stułę, mówi pan. To ciekawe.
– Też tak pomyślałem.
– Chociaż właściwie co w tym nienaturalnego? Był sam i może wiedział już, że umiera. Możliwe, iż czuł się pewniej, gdy na szyi miał stułę. Czy tak nie mogło być pana zdaniem?
– Nie wiem, co by zrobił, ani jak by się czuł. Przez dwadzieścia lat mnie to nie zainteresowało.
– Wreszcie sprawa sekretarzyka z wyłamanym zamkiem. Może postanowił zniszczyć swoje papiery, a nie pamiętał, gdzie włożył klucz.
– To bardzo prawdopodobne.
– Jego ciało poddano kremacji?
– Tak, wskutek wyraźnej sugestii pani Hammitt, a popioły pogrzebano z zachowaniem rytuału Kościoła anglikańskiego.
Inspektor Daniel nic więcej nie powiedział. Nic więcej zresztą nie było do dodania, pomyślał Dalgliesh z goryczą, gdy wstawali od stołu.
IV
Biuro prawne ojca Baddeleya, firma Loder i Wainwright, zajmowało skromny, ale elegancki domek z czerwonej cegły; jego fasada wychodziła na Ulicę Południową, a całość przywodziła na myśl, zdaniem Dalgliesha, typowe domki, wybudowane po wielkim pożarze starego miasta w 1762 roku. Otwarte drzwi podparto miniaturką mosiężnej armaty, której błyszcząca lufa spoglądała groźnie w stronę ulicy. Poza tym bojowym symbolem, sam dom i jego wyposażenie sprawiały wrażenie schludnych i solidnych, panowała tu atmosfera zamożności, tradycji i profesjonalizmu. W korytarzu pomalowanym na biało wisiały reprodukcje przedstawiające osiemnastowieczny Dorchester. Powietrze przesiąkło zapachem pasty do polerowania mebli. Po lewej stronie otwarte drzwi prowadziły do dużej poczekalni z ogromnym okrągłym stołem na ozdobnym piedestale, sześcioma rzeźbionymi krzesłami z mahoniu, na tyle solidnymi, że mógł na nich usiąść krzepki rolnik, chociaż nie byłoby mu tu wygodnie. Ścianę zdobiło malowidło olejne przedstawiające nieznanego dżentelmena z epoki wiktoriańskiej, prawdopodobnie założyciela firmy, z bokobrodami i wstęgami orderów na piersi. Człowiek na portrecie eksponował między delikatnym kciukiem a palcem wskazującym pieczęć na łańcuszku zegarka, jakby mu zależało, aby malarz nie przeoczył tego szczegółu. W takim domu mógłby mieszkać każdy z co bogatszych bohaterów powieści Hardy'ego, mógłby w nim dyskutować o skutkach zniesienia ustawy o handlu zbożem albo o perfidii francuskiego korsarstwa. Naprzeciw poczekalni znajdowało się oddzielone ścianką działową biuro, zajmowane przez dziewczynę, ubraną do pasa jak wiktoriańska guwernantka, w długą spódnicę i czarne buty, a powyżej pasa w strój na modłę ciężarnej mleczarki. Mozolnie pisała na maszynie, w tempie, które usprawiedliwiało ostrą krytykę Maggie Hewson względem opieszałości tej firmy. W odpowiedzi na pytanie Dalgliesha dziewczyna spojrzała do góry spod kurtyny prostych włosów i powiedziała, że pan Robert właśnie wyszedł, ale ma wrócić za dziesięć minut. Pewnie się nie spieszy przy obiedzie, pomyślał Dalgliesh i przygotował się psychicznie na półgodzinne czekanie.