Выбрать главу

Loder wrócił po dwudziestu minutach. Dalgliesh usłyszał, jak hałaśliwie znika w recepcji; przez chwilę dochodził go szmer głosów, a sekundę później prawnik pojawił się w poczekalni i zaprosił gościa do swojego biura na tyłach domu. Ani sam pokój – ciasny, duszny i zagracony – ani jego właściciel niezupełnie odpowiadali wyobrażeniom Dalgliesha. Nie pasowali do tego domu. Bob Loder był ciemnowłosym, tęgim mężczyzną o kwadratowej twarzy, krostowatej cerze i niezdrowej bladości oraz o małych, zniechęconych oczach. Jego przylizane włosy były jednolicie ciemne – zbyt ciemne, by mógł to być naturalny kolor – poza cienką kreską siwizny przy baczkach i w brwiach. Wąsy miał wytworne i przystrzyżone równo nad wargami niezwykle czerwonymi i wilgotnymi, tak jakby zaraz miała trysnąć z nich krew. Dalgliesh zwrócił uwagę na zmarszczki w kącikach oczu i sflaczałe mięśnie szyi, odgadł więc, że prawnik nie był ani taki młody, ani taki pełen werwy, jak usiłował sugerować.

Przywitał Dalgliesha z serdecznością i jowialnością, która kłóciła się z jego osobą prawie na równi z samą sytuacją. Jego maniery przypominały Dalglieshowi nieco desperacką serdeczność niektórych eks-oficerów nie przystosowanych do cywilnego życia, czy też sposób bycia sprzedawcy samochodów, który nie bardzo wierzy, że podwozie i silnik wytrzymają jakoś do chwili zakończenia transakcji.

Dalgliesh wyjaśnił pokrótce rzekomy powód swej wizyty.

– Nie miałem pojęcia, że ojciec Baddeley umarł, dopóki nie przyjechałem do Toynton, a o tym, że zostawił mi coś w spadku dowiedziałem się od pani Hewson. Ale to nieistotne. Pewnie nie miał pan jeszcze okazji do mnie napisać. Lecz pan Anstey chce już opróżnić domek dla kolejnego mieszkańca i pomyślałem sobie, że dobrze byłoby porozmawiać z panem, zanim uprzątnę książki.

Loder wysunął głowę za drzwi i wrzasnął, żeby mu przyniesiono odpowiednią teczkę. Znaleziono ją zadziwiająco szybko. Prawnik przejrzał ją pobieżnie i powiedział:

– W porządku. Wszystko się zgadza. Przykro mi, że nie dostał pan zawiadomienia. Nie tyle chodziło o brak czasu, ile o brak adresu, sam pan rozumie. Nasz drogi staruszek o tym nie pomyślał. Oczywiście, pańskie nazwisko gdzieś mi się obiło o uszy. Czy może powinienem pana znać?

– Nie sądzę. Może ojciec Baddeley wspomniał o mnie podczas swojej wizyty. Zdaje się, że był tu u pana w ostatnich dniach przed chorobą.

– Tak jest, w środę, jedenastego, po południu. Jak się nad tym zastanowić, było to w ogóle nasze drugie spotkanie. Pierwszy raz naradzał się ze mną jakieś trzy lata temu, zaraz po przyjeździe do Folwarku Toynton. Wtedy sporządzał testament. Nie miał wiele, ale z drugiej strony niewiele wydawał i urosła z tego całkiem pokaźna sumka.

– Skąd o panu wiedział?

– Wcale nie wiedział. Nasz drogi staruszek chciał po prostu sporządzić testament, a miał świadomość, że do tego potrzebny jest prawnik, przyjechał więc autobusem do Wareham i wszedł do pierwszego biura adwokackiego, jakie spotkał po drodze. Ja akurat byłem w budynku – w ten sposób został moim klientem. Spisałem na miejscu jego testament, gdyż tego sobie życzył, a dwie osoby z personelu podpisały go w charakterze świadków. Trzeba przyznać drogiemu staruszkowi, że był najmniej kłopotliwym klientem w moim życiu.

– Ciekawe, czy ta wizyta jedenastego miała na celu zasięgnięcie rady w jakiejś niepokojącej go sprawie. Sądząc z jego ostatniego listu do mnie, coś go chyba nurtowało. Jeśli powinienem…

Zawiesił głos w niemym pytaniu.

Loder odparł pogodnie:

– Nasz drogi staruszek rzeczywiście przyszedł nieco wzburzony. Myślał o zmianie testamentu, ale nie mógł się zdecydować. Zdawało mu się chyba, że mogę zawiesić jego pieniądze w próżni, dopóki on nie podejmie jakiejś decyzji. Powiedziałem mu: “Mój drogi panie, jeśli pan dziś umrze, pieniądze idą do Wilfreda Ansteya i Folwarku Toynton. Jeżeli pan sobie tego nie życzy, musi pan się zdecydować, czego pan chce – i wtedy spiszemy nowy testament. Pieniądze jednak istnieją i nie mogą tak po prostu zniknąć. W przypadku gdy nie unieważni pan starego testamentu albo go nie zmieni, wszystko zostaje po staremu."

– Czy zachowywał się normalnie?

– O tak, może nieco mętnie, lecz bardziej w wyobraźni niż pojmowaniu, jeśli pan wie, o co mi chodzi. Gdy mu naświetliłem sytuację, zrozumiał od razu, jak wszystko wygląda. Zresztą wszystko pojmował cały czas. Chciał po prostu przez chwilę, żeby ten problem zniknął. Ale czyż nam obce jest takie uczucie?

– I na drugi dzień poszedł do szpitala, a w niecałe dwa tygodnie problem rozwiązał się sam.

– Tak, biedaczysko. Myślę, że powiedziałby, iż to Opatrzność za niego zadecydowała. Opatrzność rzeczywiście nie pozostawiła tu cienia wątpliwości.

– Czy domyśla się pan, co go nurtowało? Nie chcę, żeby pan łamał zasady zawodowej dyskrecji, ale odniosłem nieodparte wrażenie, że chciał się ze mną w jakiejś sprawie skonsultować. Jeśli miał dla mnie jakieś zadanie, chciałbym się z niego wywiązać. Przypuszczam, że powoduje mną policyjna ciekawość, by dowiedzieć się, czego chciał, i sfinalizować tę nie zakończoną sprawę.

– Policyjna?

Czy błysk zdziwienia i grzecznego zainteresowania w tych zmęczonych oczach nie był nieco zbyt wyraźny, by być naturalnym?

– Zaprosił pana w charakterze przyjaciela czy zawodowca? – zapytał Loder.

– Pewnie i w tym, i w tym.

– Cóż, nie bardzo wiem, co mógłby pan teraz zrobić. Nawet gdyby mi powiedział o swych zamiarach w sprawie zmiany testamentu i gdybym wiedział, kogo chciał obdarować, teraz i tak już niczego nie można zmienić.

Dalgliesh rozważał, czy Loder poważnie myślał, że policjant sam ma chrapkę na pieniądze i teraz próbuje znaleźć sposoby na unieważnienie testamentu ojca Baddeleya.

– Wiem o tym – powiedział. – Wątpię, czy chodziło tu o testament. Swoją drogą dziwne, że nigdy mi nie napisał o tym, że zostawia mi spadek, a i głównemu beneficjantowi zdaje się też niczego nie powiedział. – Był to strzał w ciemno, ale chyba nie całkiem chybiony. Loder odezwał się ostrożnie, nieco za ostrożnie.

– Tak? A mnie się wydawało, że to właśnie stanowiło dylemat naszego drogiego staruszka; nie chciał cofać danego słowa.

Zawahał się, nie wiedząc, czy powiedział za mało, czy też za dużo. Dodał jeszcze:

– Przecież Wilfred Anstey mógłby to potwierdzić.

Znów urwał, jakby zaniepokojony pewnymi subtelnymi konsekwencjami swych słów, po czym zirytowany, że rozmowa prowadzi go na niepewne ścieżki, dodał z większą mocą:

– To znaczy, jeśli Wilfred Anstey twierdzi, że nie wiedział, iż jest głównym beneficjantem, to on ma rację, a nie ja. Długo pan zostaje w Dorset?

– Powinienem się uporać ze wszystkim w tydzień. Chcę posortować i popakować książki.

– Ach, rzeczywiście, książki; może w tej sprawie ojciec Baddeley chciał się z panem skonsultować. Pewnie sądził, że biblioteka woluminów teologicznych stanowi większy kłopot niż dar.

– Możliwe. – Wyglądało na to, że rozmowa się urwała. Nastąpiła krótka, nieco kłopotliwa cisza. Dalgliesh powiedział, wstając z krzesła:

– Zatem, pańskim zdaniem, martwiło go tylko to, jak rozdzielić pieniądze? W żadnej innej sprawie nie radził się pana?

– Nie, w żadnej. Gdyby nawet to zrobił i tak pewnie nie mógłbym panu pomóc bez naruszenia wymogów tajemnicy zawodowej. Ponieważ tego nie uczynił, mogę to panu powiedzieć. A w jakiej niby sprawie miałby się ze mną naradzać ten poczciwy starszy dżentelmen? Bez żony, dzieci, krewnych i o ile wiem bez rodzinnych zatargów, bez samochodu. Życie pozbawione skazy. Po cóż byłby mu potrzebny prawnik, jeśli nie do spisania testamentu?