Dalgliesh pomyślał, że Loder trochę za późno przypomniał sobie o zawodowej dyskrecji. Przecież wcale nie musiał mówić, że ojciec Baddeley myślał o zmianie testamentu. Biorąc pod uwagę fakt, że tego nie zrobił, należałoby raczej oczekiwać, że rozsądny prawnik zatrzyma tę informację dla siebie. Gdy Loder odprowadzał go do drzwi, Dalgliesh rzucił od niechcenia:
– Testament ojca Baddeleya miał właściwie tylko znaczenie symboliczne. Nie można jednak tego powiedzieć o Victorze Holroydzie.
Mętny wzrok nagle stał się bystry, a oczy nabrały niemal konspiracyjnego wyrazu.
– Zatem już pan o tym słyszał? – zapytał Loder.
– Ja tak. Ale dziwię się, że pan też.
– Wie pan, jak na prowincji rozchodzą się wszelkie wiadomości. Tak naprawdę, to mam w Toynton przyjaciół. Hewsonowie. A właściwie Maggie. Spotkaliśmy się tu zeszłej zimy na balu Partii Konserwatywnej. Dla dziewczyny z temperamentem to strasznie nudne, żyć tam na skale.
– Tak. Z pewnością.
– Niezła dziewczyna z tej naszej Maggie. To ona opowiedziała mi o testamencie Holroyda. Zdaje się, że pojechał do Londynu na spotkanie z bratem, a tu uznano, że chce przedyskutować swój testament. Lecz wielkiemu bratu chyba nie przypadły do gustu propozycje Victora i kazał mu się jeszcze raz zastanowić. W końcu Holroyd sam dopisał kodycyl. Nie miał z tym wielkich problemów. Cała jego rodzina była wyszkolona w prawie, on również zaczął je studiować, zanim postanowił zostać nauczycielem.
– Rozumiem, że firma Holroyd i Martinson reprezentuje rodzinę Ansteyów.
– Tak jest, i to już od czterech pokoleń. Szkoda, że dziadek Anstey nie skonsultował się z nimi, zanim spisał swój testament. Ten przypadek stanowi doskonałą nauczkę, że niemądrze jest działać jako prawnik we własnym imieniu. No cóż, do widzenia, panie komendancie, i życzę przyjemnego popołudnia. Szkoda, że nie mogłem panu pomóc.
Zanim Dalgliesh opuścił Ulicę Południową, obejrzał się i zobaczył, że Loder wciąż za nim patrzy. Mosiężne działo błyszczało u jego stóp jak zabawka. Wiele rzeczy zainteresowało detektywa. Między innymi to, skąd Loder znał jego rangę w policji.
Przed zakupami czekało Dalgliesha jeszcze jedno zadanie. Skierował kroki do dziewiętnastowiecznego szpitala Christmas Close. Nie miał tutaj szczęścia. W szpitalu nic nie wiedziano o ojcu Baddeleyu; przyjmowano tu jedynie przypadki przewlekłe. Jeśli jego przyjaciel miał atak serca, to niemal z pewnością skierowano go – mimo podeszłego wieku – do jednego z oddziałów intensywnej terapii szpitala okręgowego. Uprzejmy tragarz powiedział, że należy pytać albo w Ogólnym Szpitalu Poole'a w Blandford, albo w Szpitalu Wiktorii w Wimbome i pomógł mu znaleźć najbliższą budkę telefoniczną.
Zadzwonił najpierw do Szpitala Poole'a, ponieważ był on bliżej. Tu miał więcej szczęścia, niż mógł się spodziewać. Urzędnik, który odebrał jego telefon, był bardzo sprawny. Na podstawie daty wypisania ojca Baddeleya potwierdził, że wielebny Baddeley był ich pacjentem. Ten sam urzędnik połączył Dalgliesha z odpowiednim oddziałem. Pielęgniarka dyżurna podniosła słuchawkę. Tak, pamięta ojca Baddeleya. Nie, nie wiedzieli, że umarł. Złożyła mu konwencjonalne kondolencje, ale zabrzmiały one dość szczerze. Następnie zawołała do telefonu pielęgniarkę Breagan. Siostra ta z reguły wysyłała listy pacjentów. Może ona powie coś więcej komendantowi Dalglieshowi.
Wiedział, że jego ranga w policji przyczyniała się do zwiększonej uprzejmości personelu, ale nie chodziło tylko o to. Były to naprawdę mile kobiety i nie szczędziły trudu nawet względem zupełnie obcej osoby. Wyłuszczyl swój dylemat siostrze Breagan.
– Widzi pani, nie wiedziałem, że mój przyjaciel umarł, dopóki wczoraj nie przyjechałem do Folwarku Toynton. Obiecał zwrócić mi materiały, nad którymi wspólnie pracowaliśmy, lecz nie ma ich wśród jego rzeczy. Zastanawiam się, czy mógł wysłać je do mnie ze szpitala, albo pod mój londyński adres, lub do Scotland Yardu.
– Cóż, panie komendancie, ojciec nie należał do tych, którzy wiele pisali. Czytał, i owszem; ale nie pisał. Lecz rzeczywiście wysyłałam dla niego dwa listy. Jeśli dobrze pamiętam, oba miejscowe. Muszę spoglądać na adresy, żeby je wrzucić do odpowiedniej skrzynki. Data? Przykro mi, ale nie pamiętam. W każdym razie wysłał oba na raz.
– Czy może były to listy do Toynton, jeden do pana Ansteya, a drugi do panny Willison?
– Chwileczkę, panie komendancie. Chyba przypominam sobie te nazwiska. Jednak nie mam całkowitej pewności, rozumie pan.
– I tak pamięta pani bardzo wiele. Czy na pewno wysyłała pani tylko te dwa listy?
– Na pewno. Z tym że inna pielęgniarka też mogła wysłać mu jakiś list, to jednak trudno byłoby ustalić. Niektóre pozmieniały oddziały. Ale to mało prawdopodobne. Na ogól ja zabieram listy. On zaś nie należał do tych, którzy wiele piszą. Dlatego pamiętam tylko te dwa listy.
Mogło to coś znaczyć, lecz mogło też nie znaczyć nic. Jednak dobrze, że zadał sobie trud uzyskania tych informacji. Jeśli ojciec Baddeley umówił się z kimś na wieczór, gdy wracał ze szpitala, musiał to zrobić albo przez telefon, dzwoniąc ze szpitala, kiedy poczuł się już lepiej, albo listownie. Telefony były w budynku Folwarku Toynton, u Hewsonów i Juliusa Courta. Lecz wygodniej byłoby mu napisać. List do Grace Willison to ten, w którym umawiał się z nią na spowiedź. Ten do Ansteya mógł być listem kondolencyjnym po śmierci Holroyda, skoro mu o niej powiedziano. Lecz wcale tak nie musiało być.
Zanim odłożył słuchawkę, zapytał, czy ojciec Baddeley dzwonił gdzieś ze szpitala.
– O ile wiem, to raz. Już wtedy, gdy zaczął chodzić. Zszedł na dół do poczekalni dla pacjentów dochodzących i zapytał mnie, czy jest tu londyńska książka telefoniczna. Dlatego pamiętam.
– O której to było godzinie?
– Rano. Zanim zeszłam z dyżuru o dwunastej. Zatem ojciec Baddeley telefonował do Londynu, pod numer, który musiał znaleźć w książce. I zadzwonił nie wieczorem, tylko w godzinach pracy. Dalgliesh mógł jeszcze zapytać o jedną, oczywistą rzecz. Jednak nie teraz. Powiedział sobie, że jak dotąd, nie dowiedział się niczego, co usprawiedliwiałoby choćby nieoficjalne śledztwo. A gdyby nawet, dokąd zaprowadzą go wszystkie te podejrzenia i tropy? W najlepszym razie do kilku garści zmielonych kości na cmentarzu w Toynton.
V
Dopiero po wczesnej kolacji w restauracji w pobliżu zamku Corfe Dalgliesh wrócił do Chaty Nadziei i zajął się sortowaniem ksiąg ojca Baddeleya. Najpierw jednak musiał zakrzątnąć się wokół drobnych, acz koniecznych, bardziej przyziemnych czynności. Wymienił matową żarówkę w lampce na stoliku, wyczyścił i uregulował płomyk gazu w piecyku nad zlewem; zrobił miejsce w spiżarni na własne zapasy i wino; wreszcie za pomocą latarki odkrył w szopce na dworze stertę drewna na rozpałkę i cynową balię. W Chacie Nadziei nie było łazienki. Ojciec Baddeley prawdopodobnie kąpał się w Folwarku Toynton. Dalgliesh wszakże postanowił rozebrać się i umyć w kuchni. Niewygoda nie wydawała się dużą ceną za to, by móc uniknąć łazienki w Toynton przesiąkniętej szpitalnym zapachem silnych środków dezynfekujących, natrętnie przypominających o chorobie i kalectwie. Przyłożył zapałkę do wysuszonych traw na palenisku. Natychmiast stanęły w ogniu i zwęgliły się w czarne igiełki jednym, słodko pachnącym płomieniem. Następnie rozpalił mały eksperymentalny ogień i z ulgą przekonał się, że komin był drożny. Przy płomieniu z bierwion, dobrym świetle, książkach, zapasie jedzenia i wina nie widział powodu, by mieć ochotę na robienie czegoś innego.
Oceniał, że na półkach w saloniku jest około dwustu do trzystu książek, a trzy razy więcej stoi w drugiej sypialni; tomy właściwie tak zapychały pokój, że trudno było wejść do łóżka. Księgozbiór nie zaskakiwał różnorodnością. Wiele spośród teologicznych woluminów zainteresowałoby zapewne którąś z londyńskich bibliotek kościelnych, sądził też, że niektóre chętnie przyjęłaby jego ciotka; niektóre zaś wylądują na jego własnych półkach. Był tu “Grecki Stary Testament" w trzech tomach H.B. Swete'a, “Naśladowanie Chrystusa" Tomasza a Kempis; Williama Lawa “Poważne powołanie"; oprawne w skórę “Żywoty i listy wybitnych duchownych XIX wieku" w dwóch tomach; pierwsze wydanie “Kazań parafialnych i niewyszukanych" Newmana. Lecz był też okazowy zbiór najważniejszych powieści i wierszy angielskich, a ponieważ ojciec Baddeley od czasu do czasu pozwalał sobie na zakup powieści, znalazła się też nieduża, ale interesująca kolekcja pierwszych wydań.