Za kwadrans dziesiąta usłyszał zbliżające się kroki i skrzypienie kół, po czym ktoś stanowczo zastukał do drzwi. Do środka weszła Millicent Hammitt, wnosząc ze sobą miły zapach świeżej kawy. Ciągnęła załadowany wózek. Stał na nim pękaty błękitny dzbanek z kawą, podobny dzbanek gorącego mleka, miseczka z brunatnym cukrem, dwa błękitne kubki i talerz z lekko strawnymi herbatnikami.
Dalgliesh zrozumiał, że na nic zdadzą się jego sprzeciwy, gdy zobaczył, jak pani Hammitt zerknęła z uznaniem na ogień z bierwion, nalała kawy do dwóch kubków i ogólnie dała mu do zrozumienia, że bynajmniej nigdzie jej się nie spieszy.
Dalgliesh został jej przedstawiony poprzedniego wieczora przed kolacją, ale mieli czas jedynie na chwilę rozmowy, ponieważ później Wilfred wszedł za pulpit i zapadła wymagana cisza. Rozmówczyni zdążyła jednak odkryć za pomocą szybkiego przesłuchania i bez większego taktu, iż Dalgliesh spędza wakacje samotnie, ponieważ jest wdowcem, i że jego żona umarła wraz z dzieckiem podczas porodu. Jej komentarz brzmiał: “To bardzo tragiczne. I niezwykłe, prawda, jak na dzisiejsze czasy?" Spojrzała przy tym oskarżycielsko poprzez stół, a jej ton sugerował, że ktoś dopuścił się karygodnego niedbalstwa.
Teraz ubrana była w kapcie i grubą tweedową spódnicę, a do tego rozpinany różowy sweterek z wełny, zupełnie nie dobrany, ale za to ozdobiony perłami. Dalgliesh podejrzewał, że jej chata stanowi równie nieudany kompromis między użytecznością a pretensjami, lecz wcale mu nie zależało, by się o tym przekonać. Ku jego uldze nie zaproponowała pomocy przy sortowaniu książek, przysiadła jednak na brzegu fotela, trzymając na kolanach kubek z kawą. Nogi rozstawiła szeroko, tak że ponad linią pończoch widać było dwa balony mlecznobiałego, pokrytego żylakami uda. Dalgliesh kontynuował pracę, kubek z kawą postawiwszy obok siebie na podłodze. Przetrząsał delikatnie każdy tom przed odłożeniem na odpowiednią stertę. Myślał, że może z którejś książki wypadnie jakaś notatka. Gdyby tak się stało, obecność pani Hammitt byłaby krępująca. Wiedział jednak, że robi to raczej z zawodowego przyzwyczajenia, by niczego nie przeoczyć. Chowanie wiadomości w ten sposób chyba nie było w stylu ojca Baddeleya.
Tymczasem pani Hammitt sączyła kawę i rozprawiała, zachęcona prawdopodobnie tym, że skoro Dalgliesh zajęty jest pracą fizyczną, to słyszy najwyżej połowę z tego, co się do niego mówi. Dlatego też mówiła dużo i nawet pozwalała sobie na drobne niedyskrecje.
– Chyba nie muszę nawet pytać, czy spędził pan przyjemną noc. Te łóżka Wilfreda słyną z niewygody. Pewnie, że muszą być twarde, bo to jest wskazane dla niepełnosprawnych ludzi, ale ja lubię takie materace, w które można się zanurzyć. Dziwne, że Julius nie zaprosił pana na noc do swojej chaty, ale on nigdy nie przyjmuje gości. Chyba nie chce wyrzucać na dwór pani Reynoids. To wdowa po konstablu ze wsi Toynton i pracuje dla Juliusa, kiedy on tu przyjeżdża. Oczywiście bardzo dużo jej płaci. Cóż, stać go na to. To znaczy, że dzisiaj też pan tutaj śpi. Widziałam, jak przyjechała Helen Rainer z pościelą. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu spanie w łóżku Michaela. W końcu jest pan policjantem. Na pewno nie jest pan ani wrażliwy, ani przesądny w takich sprawach. I słusznie; w końcu śmierć to tylko sen i zapomnienie. A może życie?… W każdym razie to cytat z Wordswortha. Jak byłam dziewczynką, zachwycałam się poezją, lecz teraz nie mogę zrozumieć tych nowoczesnych poetów. Mimo to szkoda, że nie doszło do pańskiego wieczoru autorskiego.
Jej ton sugerował, że byłaby to dość ekscentryczna przyjemność. Lecz Dalgliesh chwilowo przestał jej słuchać. Znalazł właśnie pierwsze wydanie “Dziennika Nikogo" z dedykacją wypisaną chłopięcą dłonią na tytułowej stronie: “Ojcu Baddeleyowi na urodziny kochający Adam. Kupiłem tę książkę od pana Snellinga w Norwich i sprzedał mi ją tanio, ponieważ na stronie dwudziestej jest czerwona plama. Ale sprawdziłem i to nie jest krew."
Dalgliesh uśmiechnął się. To dopiero, sprawdził; ależ był z niego arogancki smarkacz. Jaka tajemnicza mieszanina kwasów i kryształów z zestawu do chemii spowodowała, że wydał to naukowe orzeczenie? Dedykacja zmniejszała wartość książki bardziej niż plama, ale ojcu Baddeleyowi chyba to nie przeszkadzało. Dalgliesh położył książkę na stosiku przeznaczonym dla siebie i znów usłyszał, jak do jego świadomości dociera przenikliwy glos pani Hammitt.
– Jeśli poeta nie zadaje sobie trudu, by go zrozumiał wykształcony czytelnik, to tenże czytelnik może równie dobrze dać sobie z nim spokój, taka jest moja teoria.
– Nie wątpię, pani Hammitt.
– Proszę mówić do mnie Millicent, dobrze? Mamy tu przecież stanowić jedną szczęśliwą rodzinę. Skoro muszę znosić to, że po imieniu mówią do mnie Dennis Lerner i Maggie Hewson, a nawet ten okropny Albert Philby… nie żebym im dawała ku temu wiele okazji, zapewniam… to nie widzę powodu, by pan nie miał tego robić. Ja też spróbuję mówić do pana per Adam, ale nie przyjdzie mi to łatwo. Dość dziwne ma pan imię.
Dalgliesh ostrożnie odkurzył tomy Maskella “Monumenta Ritualica Ecciesiae Anglicanae" i powiedział, że z tego, co słyszał, Victor Holroyd nie przyczynił się zbytnio do propagowania idei wielkiej szczęśliwej rodziny.
– Ach, to już słyszałeś o Victorze? Pewnie Maggie naplotkowała. To był rzeczywiście wyjątkowo trudny człowiek, nieobliczalny w życiu i śmierci. Ja nieźle się nawet z nim rozumiałam. Myślę, że darzył mnie szacunkiem. Był bardzo inteligentnym człowiekiem i mnóstwo wiedział. Lecz nikt w Folwarku nie potrafił z nim wytrzymać. Nawet Wilfred w końcu dał sobie spokój i zostawił go. Jedynie Maggie Hewson stanowiła wyjątek. Dziwna kobieta; zawsze wszystko musi robić na opak. Wiesz co, chyba się spodziewała, że Victor zapisał jej w testamencie pieniądze. Oczywiście, wszyscy mieliśmy świadomość, że jest bogaty. Sam się postarał, by nas przekonać, iż nie należy do pacjentów opłacanych przez miejscowe władze. Jej się zapewne wydawało, że jak dobrze rozegra karty, to część z tych pieniędzy wpadnie w jej ręce. Kiedyś coś takiego nam zasugerowała. Ale wtedy była pijana. Biedny Eric! To małżeństwo nie przetrwa nawet roku. Pewnie niektórym mężczyznom mogłaby się podobać, jeśli ktoś lubi tlenione blondynki, niechlujne i wyuzdane. Oczywiście, jej związek z Victorem, jeśli można to tak nazwać, był po prostu nieprzyzwoity. Seks jest dla zdrowych. Wiem, że niepełnosprawni odczuwają to samo co my, ale człowiek by się spodziewał, że te sprawy zostawiają za sobą, kiedy już lądują w fotelu na kółkach… Ta książka ciekawie wygląda. W każdym razie ma dobrą oprawę. Mógłbyś za nią dostać ze dwa szylingi.
Odkładając pierwsze wydanie “Rozpraw na czasie" poza zasięg stopy Millicent, do książek przeznaczonych na jego półkę, Dalgliesh uświadomił sobie, że chociaż nienawistna jest mu swobodna gadanina pani Hammitt, to jednak jej poglądy na ten temal niezbyt daleko odbiegają od jego własnych. Zastanawiał się bowiem, jak to jest, kiedy człowieka ogarnia miłość, czy wręcz pożądanie, a stał się więźniem zobojętniałego ciała? Albo ciała, które wprawdzie jest rozbudzone, lecz nie skoordynowane, brzydkie, groteskowe? Jak to jest, być wrażliwym na piękno, a żyć wiecznie z kalectwem? Chyba zaczynał rozumieć zgorzknienie Victora Holroyda.