Выбрать главу

– Co się w końcu stało z pieniędzmi Holroyda? – zapytał.

– Wszystkie poszły do jego siostry z Nowej Zelandii, całe sześćdziesiąt pięć tysięcy. No i bardzo słusznie. Pieniądze powinny zostawać w rodzinie. Lecz śmiem twierdzić, że Maggie miała na nie chrapkę. Prawdopodobnie Victor jej to obiecywał. Właśnie czegoś takiego należało się po nim spodziewać. Czasami potrafił być bardzo złośliwy. Tak czy owak, zostawił pieniądze tam, gdzie powinien. Ja na przykład byłabym bardzo zawiedziona, gdyby Wilfred zostawił Folwark Toynton komuś innemu niż mnie.

– Chciałabyś mieć Folwark?

– Och, oczywiście pacjenci musieliby odejść. Nie potrafiłabym zarządzać nim w takiej formie, jak funkcjonuje obecnie. Mam szacunek dla wysiłków Wilfreda, ale on kieruje się specyficzną potrzebą. Chyba słyszałeś o jego wyjeździe do Lourdes i o cudzie? Mnie to nie przeszkadza. Lecz ja, dzięki Bogu, nie doświadczyłam żadnego cudu i żadnego się nie spodziewam. Poza tym dość już ofiarowałam chronicznie chorym. Ojciec zostawił mi połowę tego domu i odprzedałam ją Wilfredowi, żeby mógł założyć ten swój przybytek. Naturalnie, przeprowadzono wówczas właściwą wycenę, ale wartość nie była zbyt wygórowana. W tamtych czasach wiejskie rezydencje nie były popularne na rynku nieruchomości. Teraz oczywiście dom wart jest fortunę. To piękny dom, prawda?

– Rzeczywiście, ma interesującą architekturę.

– Właśnie. Domy z okresu regencji osiągają wprost fantastyczne ceny. Nie mam, rzecz jasna, zamiaru niczego sprzedawać. W końcu jest to dom naszego dzieciństwa i mam do niego sentyment. Za to prawdopodobnie pozbyłabym się ziemi. O właśnie. Victor Holroyd znał kogoś w tej okolicy, kto chciałby kupić tę ziemię, kogoś, kto zamierza założyć pole dla przyczep kempingowych.

– Co za okropny pomysł! – wyrwało się Dulglieshowi. Pani Hammitt nie przejęła się tym. Powiedziała spokojnie:

– Wcale nie. Ty do tego podchodzisz bardzo samolubnie, jeśli mogę tak się wyrazić. Biedni ludzie potrzebują wakacji tak samo jak bogaci. Juliusowi by się to nie spodobało, ale nie mam żadnych zobowiązań wobec niego w tej mierze. Myślę, że sprzedałby wtedy chatę i wyniósł się stąd. Jest właścicielem półtora akra ziemi na cyplu, ale jakoś sobie nie wyobrażam, by mógł przejeżdżać przez plac z przyczepami kempingowymi przy każdym powrocie z Londynu. Poza tym ludzie musieliby właściwie chodzić pod jego oknami, żeby zejść na plażę. To jedyne miejsce, gdzie jest porządna plaża podczas przypływu. Już ich sobie wyobrażam: koślawi ojcowie w czyściutkich szortach z torbami pełnymi kanapek, a za nimi matki z ryczącymi tranzystorami, wrzeszczące dzieci i rozryczane niemowlęta. Nie ma mowy, żeby Julius zechciał tu zostać.

– Czy wszyscy wiedzą, że będziesz dziedziczyć Folwark Toynton?

– Oczywiście, przecież to żadna tajemnica. Kto zresztą miałby go dostać? Właściwie cała posiadłość prawnie powinna należeć do mnie. Nie wiesz pewnie, że Wilfred nie jest prawdziwym Ansteyem, bo został adoptowany?

Dalgliesh oznajmił ostrożnie, że ktoś mu coś o tym wspominał.

– To równie dobrze możesz się dowiedzieć wszystkiego. To nawet ciekawe, jeśli cię interesują sprawy prawne.

Pani Hammitt ponownie napełniła swój kubek i wbiła się w fotel, jakby przygotowując ciało do skomplikowanego wywodu.

– Mój ojciec bardzo chciał mieć syna. Niektórzy mężczyźni już tacy są, córki właściwie nie liczą się w ich oczach. Teraz widzę, że byłam dla niego rozczarowaniem. Jeśli mężczyzna naprawdę chce syna, to w córce może go cieszyć tylko jej uroda. Tej jednak jakoś nigdy nie miałam. Na szczęście mojego męża to nie martwiło. Byliśmy bardzo dobranym małżeństwem.

Ponieważ jedyną możliwą reakcją na takie oświadczenie był niesprecyzowany pomruk uznania, Dalgliesh wydobył ów dźwięk.

– Dziękuję – rzekła pani Hammitt, jakby powiedział jej komplement. Ciągnęła zadowolona: – Tak czy owak, jak lekarze powiedzieli ojcu, że moja matka nie może mieć więcej dzieci, postanowił zaadoptować syna. Sądzę, że zabrał Wilfreda z domu dziecka, ale miałam wtedy zaledwie sześć lat i zdaje się, że nikt mi nigdy nie raczył powiedzieć, jak i gdzie go znaleziono. Nieślubne dziecko, rzecz jasna. W latach dwudziestych ludzie bardziej się przejmowali takimi rzeczami niż dzisiaj i można było przebierać w nie chcianych dzieciach. Pamiętam swoją radość na myśl, że będę miała braciszka. Byłam samotnym nadwrażliwym dzieckiem. Wtedy jeszcze nie widziałam w Wilfredzie rywala. Bardzo go lubiłam, gdy byliśmy młodzi. Wciąż go lubię, choć ludzie czasami o tym zapominają.

Dalgliesh zapytał, co się stało,

– Chodziło o testament mojego dziadka. Staruszek nie dowierzał prawnikom, nawet Holroydowi i Martinsonowi, którzy są radcami prawnymi rodziny, i sam sporządził testament. Moim rodzicom zostawił dożywotnie dochody z odsetek od posiadłości, a sam majątek podzielił na równe części między wnuki. Nikt jednak nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy wliczał w to Wilfreda? W końcu musieliśmy wystąpić w tej sprawie na drogę sądowa. Sprawa wywołała w tamtych czasach spore poruszenie i spowodowała całą debatę na temat praw adoptowanych dzieci. Może sobie przypominasz? Dalgliesh rzeczywiście coś takiego mgliście pamiętał. Zapytał:

– Kiedy dziadek sporządził testament? Chodzi mi o relację czasową między testamentem a adopcją brata.

– To była podstawowa kwestia. Wilfreda zaadoptowano trzeciego maja 1921 roku, a dziadek podpisał testament dokładnie dziesięć dni później, trzynastego maja. Świadkami było dwóch służących, ale w czasie rozprawy obaj już nie żyli. Testament napisano bardzo przejrzyście, tyle że nie było w nim żadnych imion. Lecz prawnicy Wilfreda dowodzili, że dziadek wiedział o adopcji i był z tego powodu szczęśliwy. A w testamencie użyto słowa dzieci w liczbie mnogiej.

– Mógł przecież mieć na myśli taką sytuację, że twoja matka umrze pierwsza, a ojciec ożeni się ponownie.

– Ależ jesteś sprytny! Widzę, że rzeczywiście masz prawniczy pokrętny umysł. Dokładnie tak utrzymywali moi obrońcy. Niestety, nic to nie dało. Wilfred wygrał. Możesz jednak zrozumieć moje uczucia względem Folwarku Toynton. Gdybyż dziadek podpisał ten testament przed trzecim maja, wszystko wyglądałoby inaczej, zapewniam cię.

– Ale dostałaś połowę wartości majątku?

– Owszem, lecz nie wystarczyło to na długo. Mój drogi mąż szybko wydawał pieniądze. Na szczęście nie chodziło o kobiety, tylko o konie. Wprawdzie są równie kosztowne i jeszcze bardziej kapryśne niż kobiety, lecz jako rywale mniej upokarzające dla żony. Poza tym można się cieszyć, gdy wygrywają, czego się nie odczuwa w stosunku do innej kobiety. Wilfred zawsze twierdził, że Herbert zdziwaczał na starość, gdy odszedł z armii na emeryturę, ale ja nie narzekałam. Nawet wolałam go zdziwaczałego. Niemniej jednak przepuszczał pieniądze.

Nagle rozejrzała się po pokoju, nachyliła i zerknęła na Dalgliesha konspiracyjnie.

– Powiem ci coś, o czym nikt w Folwarku nie ma pojęcia poza Wilfredem. Jeśli rzeczywiście sprzeda Folwark, dostanę połowę sumy. Nie połowę dodatkowych zysków, ale pięćdziesiąt procent od wszystkiego. Mam zobowiązanie Wilfreda, odpowiednio podpisane. Victor był świadkiem. Właściwie to nawet była jego sugestia. Uważał, że prawnie wszystko jest w porządku. A dokument jest w takim miejscu, że Wilfred nie może na nim położyć łapy. Znajduje się u Roberta Lodera, prawnika z Wareham. Wilfred był pewien, że nigdy nie będzie musiał sprzedawać Folwarku. Nie zależało mu na tym, co podpisuje, a może w ten sposób chronił się przed pokusą sprzedaży. Nie sądzę, że chciałby wszystko sprzedawać. Za bardzo jest przywiązany do tego miejsca. Gdyby jednak zmienił zdanie, ja na tym wyjdę bardzo dobrze. Dalgliesh postanowił zaryzykować: