– Skąd ta pewność, Millicent?
– Ponieważ znalazłam kluczyk po obiedzie tego samego dnia, w którym zmarł. W miejscu, gdzie zapewne zawsze go trzymał… w starej puszce po herbacie, na drugiej półce w kredensie. Wsunęłam go do kieszeni, żeby nie zginął, gdy Dot będzie sprzątała chatę. W końcu ten sekretarzyk jest dość wartościowy i zamek należy naprawić. Właściwie gdyby Michael nie zapisał go Grace w testamencie, przeniosłabym go tutaj i należycie się nim zaopiekowała.
– To znaczy, że wciąż masz kluczyk?
– Oczywiście. Nikt O niego nie pytał poza tobą. Skoro cię to tak interesuje, proszę, weź go.
Wsunęła rękę do kieszeni spódnicy; poczuł, że położyła mu na dłoni coś metalowego. Otworzyła drzwi chaty i przekręciła kontakt. Nagły blask spowodował, że zmrużył oczy, a dopiero potem wyraźnie dostrzegł srebrny kluczyk, bardzo delikatny, przywiązany cienkim sznurkiem do czerwonego plastikowego spinacza na bieliznę. Czerwień spinacza była tak jaskrawa, że przez sekundę, gdy jeszcze był odurzony nagłym zapaleniem światła, detektyw miał wrażenie, że jego dłoń splamiona jest krwią.
5
I
Gdy Dalgliesh wspominał swój pierwszy tydzień pobytu w Dorset, widział całą serię obrazów, tak różnych od późniejszych przejawów przemocy i śmierci, że niemal był skłonny uwierzyć, iż jego życie na cyplu Toynton przebiegało na dwóch płaszczyznach w różnych okresach. Te wczesne łagodne obrazy – niepodobne do późniejszych ostrych, biało-czamych kadrów jakby z niewybrednego horroru – wypełniały kolory, uczucia oraz delikatny zapach. Widział, jak przedziera się przez obmyte wodą morską kamienie na Wybrzeżu Chesil, słyszał głośne krzyki ptaków i szorstki pomruk fal w miejscu, gdzie Portland wznosił swe ciemne skały ku niebu; wspinał się po wielkich szańcach zamku Maiden i stał – samotna sylwetka smagana wiatrem – tam, gdzie cztery tysiące lat ludzkiej historii wryły się w kontury wymodelowanej ziemi; jadł podwieczorek w domu sędziego Jeffreya w Dorcheater, a łagodne jesienne popołudnie powoli przechodziło w mrok; jechał nocą między opadającą gęstwą złotych orlic i wysokimi, nic przyciętymi żywopłotami, gdzie pub o kamiennych ścianach witał jasnymi oknami hen, na wiejskich błoniach.
Później zaś, nocą, gdy istniało już niewielkie ryzyko, że odwiedzi go ktoś z Folwarku Toynton, wracał samochodem do Chaty Nadziei, do znajomego i jakże miłego zapachu książek i ognia na kominku. Nieco ku jego zdziwieniu Millicent Hammitt dotrzymała obietnicy i od chwili pierwszej wizyty już go więcej nie nachodziła. Wkrótce odgadł przyczynę: namiętnie wpatrywała się w telewizor. Gdy siedział, sącząc wino i sortując książki ojca Baddeleya, słyszał przez wlot kominowy słaby i nawet przyjemny odgłos jej nocnych rozrywek: jakąś znajomą melodyjkę reklamową; pomruk głosów jak w antyfonie; huk wystrzałów; krzyki kobiet; głośny sygnał zapowiadający kino nocne.
Nie mógł odegnać uczucia, że żyje w zawieszeniu między czymś starym a nowym i że rekonwalescencja zwalnia go od podejmowania tych natychmiastowych decyzji i wysiłków, których nie miałby ochoty podejmować. A jedną z form wysiłku, której pragnął uniknąć, były myśli o Folwarku Toynton i jego mieszkańcach. Uczynił, co było w jego mocy. Teraz czekał na dalsze wydarzenia. Kiedyś, patrząc na pusty wytarty fotel ojca Baddeleya, przypomniał sobie słynną wymówkę wybitnego filozofa ateisty, który – ku swemu zdziwieniu – został po śmierci wezwany przed oblicze Boga: “Ależ, Panie, przecież nie dostarczyłeś wystarczających dowodów."
Jeśli ojciec Baddeley chciał, żeby Dalgliesh działał, to powinien udzielić mu bardziej konkretnych wskazówek niż zniknięcie dziennika i wyłamany zamek.
Nie czekał na żadną korespondencję oprócz odpowiedzi Billa Moriarty'ego, ponieważ zostawił jasne instrukcje, by nie przysyłano mu tu poczty. List od Billa zamierzał wyjąć osobiście ze skrzynki. Lecz odpowiedź nadeszła już w poniedziałek, to jest przynajmniej o jeden dzień wcześniej, niż się spodziewał. Przesiedział cały ranek w chacie i do skrzynki udał się dopiero po obiedzie o drugiej trzydzieści, kiedy postanowił wystawić puste butelki na mleko.
W skrzynce leżał tylko jeden list, koperta bez żadnych nadruków z londyńskim stemplem pocztowym; adres napisano na maszynie, ale przy nazwisku nie podano stopnia Dalgliesha. Morinrty był ostrożny. Lecz gdy Dalgliesh kciukiem zaczął otwierać kopertę, doszedł do wniosku, że chyba on sam nie był dość przezorny. Na kopercie nie dostrzegł znaków otwierania listu, ale klej trzymał podejrzanie słabo. Koperta nieco za łatwo ustąpiła pod naciskiem kciuka. Poza tym w skrzynce nie było żadnych innych listów. Ktoś, prawdopodobnie Philby, musiał już zabrać pocztę do Folwarku Toynion. Dziwne, że nie dostarczono jego listu do Chaty Nadziei. Może powinien był skorzystać z poste restante we wsi Toynton albo w Warcham. Irytowała go myśl, że postąpił nieostrożnie. Prawda jest taka – pomyślał – że właściwie nie wiem, w jakiej sprawie prowadzę śledztwo, jeśli w ogóle to robię. Nie mam w sobie dość ochoty, by odpowiednio poprowadzić tę sprawę, ani dość odwagi, by ją porzucić. Wiedział, że w tym nastroju styl prozy Billa zirytuje go bardziej niż kiedykolwiek.
“Milo mi było ponownie zobaczyć twój elegancki charakter pisma. Odetchnęliśmy z ulgą, że raporty na temat przebiegu twojej choroby okazały się przesadzone. Wieńce zachowaliśmy na przyjęcie powitalne. Co ty właściwie wyrabiasz gdzieś tam w Dorset, węsząc wśród podejrzanej grupy dziwaków? Jeśli nie możesz się oprzeć ochocie do pracy, tu ci jej nie zabraknie. W każdym razie przekazuję ci to, co znalazłem.
Dwie osoby z twojego stadka mają przeszłość kryminalną. Pewnie coś wiesz na temat Philby'ego. Dwa wyroki za rozboje w 1967 i 1969 roku, cztery za kradzieże w 1970 i szeroki wachlarz wcześniejszych sprawek. W całej historii kryminalnej Philby'ego dziwna jest tylko wyjątkowa wyrozumiałość sędziów, jeśli chodzi o orzeczenia. Spoglądając na jego portret, właściwie im się nie dziwię. Prawdopodobnie uważali, że byłoby niesprawiedliwością karać go zbyt surowo za to, że podjął jedyny zawód, do którego predestynowały go fizjonomia i talenty. Udało mi się porozmawiać z “Otwartymi Drzwiami" na jego temat. Przyznają, że zawinił, ale mówią, że jeśli okaże mu się sympatię, potrafi być niesłychanie lojalny. Uważaj, żeby sobie ciebie nie upodobał.
Millicent Hammitt dwa razy została skazana przez magistrat w Cheltenham za okradanie sklepów; w 1966 i 1968. W pierwszym przypadku zastosowano rutynową linię obrony o trudnościach okresu menopauzy i zapłaciła tylko grzywnę. Miała szczęście, że udało jej się z tego wywinąć również przy drugiej okazji. Ale to było parę miesięcy po śmierci jej męża, emerytowanego majora armii, i sąd wykazał sporo dobrej woli. Wpłynęło na to również zapewnienie Wilfreda Ansteya, że siostra przeniesie się do niego, do Folwarku Toynton, i będzie pod jego opieką. Od tamtego czasu nie było z nią kłopotów, więc zakładam, że nadzór Ansteya był skuteczny albo miejscowi sklepikarze bardziej życzliwi, ewentualnie pani Hammitt sprytniejsza w podkradaniu towarów.
Tyle oficjalne raporty. Reszta jest czysta, przynajmniej sądząc z zapisów w archiwum. Jeśli jednak szukasz interesującego złoczyńcy… a wątpię, iż Adam Dalgliesh marnuje swój talent na Alfreda Philby… to pozwól, że zarekomenduję ci Juliusa Courta. Uzyskałem notatkę na jego temat od znajomego, który ma dojścia do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Court był zdolnym chłopcem z porządnej szkoły średniej w Southsea. Po ukończeniu uniwersytetu wylądował w dyplomacji, posiadając wszystkie niezbędne eleganckie akcesoria, ale dość ograniczony zasób gotówki. W 1970 roku pracował w ambasadzie w Paryżu, gdzie składał zeznania w słynnym procesie o morderstwo, w którym to Alaina Michonneta oskarżono o zamordowanie Poitauda, kierowcy rajdowego. Może pamiętasz tę sprawę. Sporo o niej pisano w angielskiej prasie. Wszystko wydawało się oczywiste i francuska policja już przełykała ślinkę ze szczęścia na myśl o załatwieniu Michonneta. Jest on synem Thea d'Estier Michonneta, właściciela fabryki chemicznej pod Marsylią i od jakiegoś czasu pere i fils pozostawali pod obserwacją. Lecz Court zapewnił przyjacielowi alibi. Najdziwniejsze, że oni właściwie nie byli przyjaciółmi… Michonnet jest agresywnie heteroseksualny, co prasa zresztą wykorzystuje do znudzenia… i po ambasadzie krążyło straszne słowo: szantaż. Nikt nie wierzył w wersję Courta; nikt jednak nie mógł jej podważyć. Mój informator sądzi, że motywem Courta była chęć ubawienia się i przerażenia swoich zwierzchników, co nie najlepiej o nim świadczy. Jeśli rzeczywiście kierował nim taki motyw, trzeba przyznać, że mu się udało. Osiem miesięcy później jego ojciec chrzestny szczęśliwie umiera i zostawia mu 30 000 funtów. Court rzuca służbę w dyplomacji. Mówią, że bardzo mądrze inwestuje. W każdym razie to wszystko sprawy zakulisowe. Nic złego nie wiadomo na jego temat, chyba tylko tyle, że ma tendencje do zbytniego pomaganiu przyjaciołom. Ale podaję ci tę historię tak, jak ją sam usłyszałem."